The Cure w Łodzi. Chłopaki nie płaczą – superkoncert w Łodzi

(Artykuł ukazał się przed koncertem The Cure w Łodzi w 2016)

Nigdy nie miałem tremy. Chyba głównie dlatego, że do tej pory nigdy nie wchodziłem na scenę trzeźwy. Dopiero po kilku drinkach miałem ochotę na śpiewanie – opowiada Robert Smith, lider The Cure. W najbliższy czwartek grupa zagra w Atlas Arenie.

The Cure to jeden z najważniejszych zespołów lat 80. XX wieku. Chociaż może wydawać się to dziwne, bo nigdy nie zdobyli masowej popularności i rzadko gościli na szczytach list przebojów, ich twórczość jest kamieniem milowym w historii muzyki rockowej.

Znakiem firmowym The Cure jest Robert Smith (jedyny i obecny w zespole od samego początku) w rozciągniętym swetrze, utapirowanych włosach i makijażu sprawiającym wrażenie jakby Halloween trwało cały rok.

– Robert to jeden z najważniejszych twórców post punka. Najciekawszy obok Iana Curtisa z Joy Division wyraziciel lęków i niepokojów pokolenia wchodzącego w dorosłe życie na przełomie lat 70. i 80. A także jedna z najbardziej wyrazistych osobowości muzyki nowofalowej, zaraz obok Bono, Morrisseya i muzyków Depeche Mode prawdziwa ikona ówczesnej brytyjskiej popkultury – pisze Robert Sankowski, krytyk muzyczny „Wyborczej”.

Głowa do wycierania

Historia The Cure rozpoczyna się w 1976 roku w podlondyńskiej miejscowości Crawley. Po kilku próbach założenia profesjonalnego zespołu Robert wraz z grupą szkolnych kolegów wylądował w składzie The Easy Cure. Szło im dobrze, aż w końcu zwyciężyli w jednym z lokalnych konkursów dla początkujących zespołów, wygrywając kontrakt z Hansa Records, niemiecką firmą skupiającą się na wydawaniu największych dyskotekowych przebojów. Nagrali płytę i okazało się, że jej brzmienie drastycznie różni się od oczekiwań wydawcy. Dalsze prace wstrzymano. Mając demo w ręku, paczka z Crawley zaczęła rozsyłać je do innych wytwórni, a ponieważ wciąż trzymał ich kontrakt z Hansą, postanowili zmienić nazwę zespołu. Niektórzy twierdzą, że skrócił ją Robert, zdenerwowany, że wciąż kojarzy mu się z amerykańskimi hipisami.

Wtedy też pojawił się charakterystyczny styl Smitha. Swoją natapirowaną fryzurę w intensywnie czarnym kolorze wymyślił po obejrzeniu filmu Davida Lyncha „Głowa do wycierania” z 1978 roku. Chociaż może wydawać się, że przygotowanie takiej fryzury trwa wieki, wokalista The Cure nie przykłada wielkiej wagi do swojego wyglądu. – Myślę, że to wszystko, co dotyczyło naszego image’u, było rozdmuchane przez media, bo jest to łatwy temat do rozpisywania się. Mój wygląd został określony wiele lat temu i nie zmienia się. Dlatego łatwiej pisać o nim, bo jest niezmienny, niż o naszej muzyce, która zmienia się co jakiś czas – mówił.

Tymczasem The Cure to jeden z największych kameleonów muzyki rockowej. – Co najmniej kilka razy zaskakiwali publiczność nowym pomysłem na granie, nie wspominając już o zmianach w składzie. Miewali parę artystycznych dołków. Ale zawsze, nawet po albumach, na których krytyka nie zostawiała suchej nitki, a przy grupie zostawała garstka najbardziej oddanych fanów, potrafił powrócić na szczyty list przebojów, zdobywając jednocześnie nowe pokolenia słuchaczy – wyjaśnia fenomen grupy Sankowski.

Całując Araba

Nie byłoby The Cure, gdyby nie zainteresował się nimi Chris Parry z wytwórni „Fiction Records”. To ona wydała wszystkie ich najważniejsze płyty, w tym debiutancki singiel „Killing An Arab” („Zabijając Araba”). Smith wyraźnie odwoływał się do głośnej powieści „Obcy” Alberta Camusa, to jednak wiele osób doszukiwało się rasistowskich przesłań. Artysta bawił się tekstem, śpiewając na koncertach „Killing an Englishman” („Zabijając Anglika”) czy w końcu „Kissing an Arab” („Całując Araba”).

Bez względu na to, czego dopatrywano się w twórczości The Cure, ich pierwsze single „Killing An Arab” czy „Boys Don’t Cry” to klasyczne pozycje w historii nowej fali. Kolejne utwory to ostry skręt w kierunku bardziej niepokojącej i klimatycznej muzyki. Szczyt osiągnęli na wydanym w 1981 roku albumie „Faith” i następującej po nim płycie „Pornography”, jednym z najbardziej mrocznych i depresyjnych albumów w historii muzyki rockowej.

– W tamtym czasie straciłem wszystkich przyjaciół. Wszystkich, bez wyjątku. Dlatego, że byłem niewiarygodnie wstrętny, potworny, samolubny – mówi Smith. – Postanowiłem więc wszystkie destruktywne elementy własnej osobowości przenieść do muzyki.

Zapis emocjonalnego rozchwiania lidera grupy stał się jednym z głównych inspiracji dla wielu artystów tworzących w nurcie gotyckiego rocka. The Cure znalazło się w panteonie bogów tej muzyki obok twórczości Bauhaus, Joy Division czy Siouxsie And The Banshees.

– Pewien dopiero co poznany chłopak popatrzył na mnie i powiedział „Wiem, jakiej ci potrzeba muzyki”. Spotkał się ze mną na drugi dzień i dał mi kilka kaset: Joy Division „Closer”, The Cure „Faith” i Visage „Visage”. Oszalałam kompletnie. „Faith” to była jedna z płyt, które odmieniły moje życie i spojrzenie na świat – wspomina Anja Orthodox, wokalistka Closterkeller, jednej z najważniejszych polskich grup wykonujących gotyckiego rocka. – Słuchanie The Cure było przeżyciem, nie tylko dla mnie. Pamiętam naszego basistę z początków Closterkellera – Wolfganga. To był cure’owiec! Miał takiego fioła, że tonem autorytatywnym, jak to potrafią 19-letni smarkacze, mówił „The Cure to jest najlepsza muzyka, jaka istnieje na świecie. Po co mam słuchać jakiejkolwiek innej, czyli gorszej muzyki. Trzeba słuchać muzyki najlepszej i dlatego słucham wyłącznie The Cure!”

Dopiero kilka lat po wydaniu „Pornography” okazało się, że nagranie tej płyty Robert przypłacił depresją. Stanął przed alternatywą, że albo zmieni swoją muzykę, albo będzie musiał przestać grać. Odwołując się do doświadczeń Joy Division, zespołu którego wokalista Ian Curtis odebrał sobie życie po wydaniu fundamentalnej dla post punka płyty „Closer”, Smith z cynizmem stwierdził: – Teraz muszę albo rozwiązać The Cure, albo się powiesić…

Dokonał zmiany i nagrał niemal wzorcową popową piosenkę „Let’s Go To Bed”. – Bez względu na to, jaką akurat woltę stylistyczną wykonywał Robert Smith, i tak jego utwory pozostawały przede wszystkim świetnymi piosenkami, czego dowodem są dwa sztandarowe, reprezentujące nowofalowy nurt twórczości The Cure utwory – „In Between Days” czy „Just Like Heaven” – pisze Sankowski.

Kolejne płyty „The Head On Te Door” (1985 rok), „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” (1987 rok), wychwalana „Disintegration” (1989 rok) i nieco wtórna w stosunku do niej „Wish” (1992 rok) z ich największym przebojem „Friday I’m In Love” przyniosły Smithowi i jego zespołowi sukces komercyjny. Ten nie przestraszył Roberta. – Nigdy nie miałem tremy. Chyba głównie dlatego, że do tej pory nigdy nie wchodziłem na scenę trzeźwy. Dopiero po kilku drinkach miałem ochotę na śpiewanie – opowiadał „Wyborczej” w 2000 roku.

Nic oprócz wiary

Jak to się stało, że stosunkowo mało znany zespół – musimy pamiętać, że w latach 80. XX wieku The Cure, było bardzo daleko od muzycznego mainstreamu panującego w radio – zdobył w Polsce pozycję kultową? Odpowiedzi przy okazji pierwszych wizyt zespołu w naszym kraju szukał Robert Leszczyński: – W muzyce The Cure nigdy bezpośrednio nie pojawiły się tematy polityczne czy ekonomiczne, był jednak nastrój beznadziejności, czyli „No Future”. Tyle tylko, że po 13 grudnia polska młodzież stała się bardziej „No Future”, niż mogłoby się to przyśnić ich brytyjskim kolegom. Ludzie poczuli się osaczeni, bez możliwości ucieczki, bez sprawiedliwości, z wrogą i wszechwładną milicją na ulicy. Perspektywy ekonomiczne były jeszcze gorsze, już nie brytyjski „szeregowiec”, ale maleńkie mieszkanie w bloku było kompletną abstrakcją. Społeczeństwo zaczęło się „zapadać w siebie”. Ludziom przestało na czymkolwiek zależeć, a Robert Smith śpiewał: „nie zostało nam już nic oprócz wiary”.

Czy The Cure to religia? – Absolutnie nie. Gdyby The Cure stało się religią, nie chciałbym więcej tego robić. Nienawidzę religii. Wszelakich. Uważam, ze religia jest źródłem całego malkontenctwa i zidiocenia na świecie. Wiem, że mamy bardzo wielu oddanych fanów, ale to co innego. To bardziej kult niż religia – mówi Robert Smith. – Muzyka, którą tworzymy, ma taką wartość melodyczną, rytmiczną i emocjonalną, że przetrwałaby w każdych czasach. Pomimo wszystkich trudności, jakie mieliśmy pod koniec lat 70. i na początku 80., ogromną korzyścią, jaką niosły te czasy, był brak internetu. Wszystko, co robiliśmy, miało wymiar bardziej lokalny. Nagraliśmy cztery płyty i właściwie, aż do „Pornography” mało kto o nas słyszał, a niewielu słuchaczy wiedziało, jak w ogóle wyglądamy. Mieliśmy swoich fanów, którzy chcieli słuchać naszej muzyki, ale nie dokuczała nam popularność. Mogliśmy się spokojnie rozwijać artystycznie przez kilka lat. Kiedy zaczęliśmy być naprawdę popularni, pojawiło się MTV i teledyski. Wtedy byliśmy już w pewnym stopniu przygotowani na cały ten stres i napięcie, jakie towarzyszy dzisiaj nowym grupom. Gdy byliśmy młodzi, wyprawialiśmy podczas koncertów rzeczy, które w dzisiejszych czasach nie uszłyby nam na sucho. Wtedy wiedziało o nich tylko kilkuset fanów na widowni. Teraz wieści o tym, co się działo w trakcie i po koncercie, można znaleźć w internecie, zanim opuści się garderobę.

„Niby-Smithsowie”

The Cure przez wiele lat ignorowali Europę Środkowo-Wschodnią. Do Polski po raz pierwszy przyjechali w 1996 roku. – To było pod koniec wakacji. Delektowaliśmy się wtedy chyba „Mint Car” z płyty „Wild Mood Swings”. Późnym popołudniem otrzymałem informację od Andrzeja Marca o planowanym koncercie The Cure w Łodzi. Iskra przeleciała przez nasze radio. Jak to, u nas? W Łodzi? To niemożliwe. Szybko okazało się, że informacja jest jak najbardziej prawdziwa. Koncert planowany był w listopadzie. Rozpoczęliśmy przygotowania, spotkania, narady… i nagle okazało się, że niestety, z przyczyn technicznych łódzki koncert został odwołany. Odbył się tylko ten w Katowicach – wspomina Marcin Bisiorek, wówczas szef muzyczny Radia Manhattan.

– Wtedy zespół miał przygotowany show na znacznie większe obiekty. Łódzka Hala Sportowa nie spełniała wymagań. Poza tym muzykom i obsłudze towarzyszyła niepewność, jaką się ma, po raz pierwszy odwiedzając dany kraj. Dlatego wspólnie zdecydowaliśmy, że robimy tylko jeden koncert w Katowicach – tłumaczył Andrzej Marzec, promotor ich łódzkich koncertów.

Gdy pojawiła się informacja, że zespół wróci do Łodzi, zagrać jedyny w Polsce koncert w 2000 roku, nikt nie chciał w to uwierzyć. Gdy dodawano, że Łódź wygrała z Lipskiem, gdzie Brytyjczykom proponowano zagrania dwóch koncertów, wszystko zakrawało na szytą grubymi nićmi intrygę. Plotki rozprzestrzeniały się błyskawicznie. Wszystko stało się jasne, gdy data koncertu – 14 kwietnia, hala sportowa, Łódź – pojawiła się na oficjalnej stronie internetowej grupy. Informację potwierdzał też sam zainteresowany Robert Smith, który mówił „Wyborczej”: – Głównym powodem, dla którego przyjedziemy do waszego kraju, jest to, że wielu ludzi w Polsce od dawna naprawdę chce nas oglądać. Gdybym nie był tego pewien, wybrałbym jakieś inne miejsce na koncert, lepsze choćby z ekonomicznego punktu widzenia. Podobał mi się pomysł koncertów w Polsce i w Czechach. W takich miejscach spotykamy się z fantastycznym odbiorem i byłbym raczej zaskoczony, gdyby nikt się nami nie zainteresował.

Nie mylił się, bilety sprzedano w zaledwie dwa tygodnie. Siedem tysięcy. The Cure to największa z gwiazd, jakie wtedy odwiedziły Łódź. W mieście na każdym kroku można było obserwować „Niby-Smithsów” z pomalowanymi na biało twarzami i kruczoczarnymi włosami. Nawet sam Robert, swój poranny jogging odbywał po Piotrkowskiej razem ze sporą grupą fanów. Koncert, który wieczorem The Cure zagrali w Hali Sportowej, trwał o pół godziny dłużej, niż planowano. Artyści bisowali aż siedem razy.

Koncert roku

Na ich kolejny występ w Polsce trzeba było czekać aż osiem lat. W 2008 roku The Cure dali dwa koncerty: na warszawskim Torwarze i w katowickim Spodku. W czwartek kolejna – czwarta już okazja, żeby zobaczyć zespół Roberta Smitha w Polsce. Minęło 16 lat od koncertu w łódzkiej Hali Sportowej. I chociaż w tym czasie Łódź z koncertowej pustyni zmieniła się w jedno z najchętniej odwiedzanych przez gwiazdy miast, koncert The Cure wciąż jest ogromnym wydarzeniem. W tym roku najważniejszym. Mimo że w Atlas Arenie jest dwa razy więcej miejsc niż w starej Hali Sportowej, wejściówki wyprzedały się zaledwie w kilka dni.

W trakcie „The Cure Tour 2016” artyści przypomną największe przeboje. – Wymieszają hity, rarytasy, ulubione piosenki fanów i niepublikowane kawałki z zupełnie nową produkcją sceniczną – zapowiadają organizatorzy, agencja koncertowa Live Nation. Czego możemy się spodziewać? Przedsmak dają informacje spływające od fanów obecnych na innych koncertach zagranych w ramach tej trasy. 12 października w Göteborgu w Szwecji The Cure wykonało aż 34 piosenki! To ponad trzy godziny grania. Wiadomo jednak, że przygotowanych mają jeszcze więcej utworów.

Karol Sakosik
Artykuł ukazał się w łódzkim wydaniu Gazety Wyborczej.