The Cure na stadionie Gigantów, New Jersey 20.08.1989

Mój stary Pontiac zapałał zawsze za pierwszym razem, po chwili usłyszałem… „mamy dzisiaj 20 sierpnia, wspaniałą słoneczną pogoda do końca dnia nie ulegnie zmianie, przypominam, że słuchacie 9.23 -najlepszej stacji rockowej w Nowym Jorku. A teraz ostatnie wiadomości. Już za 3 godz. rozpoczyna się koncert, na który wszyscy czekamy, nową płyta, nowe wzruszenia itd…”

Jadąc na ten koncert, starałem przpomniec sobie moje pierwsze zetknięcie z muzyka The Cure. Było to bardzo romantyczne spotkanie – Żoliborz, pierwszą klasa liceum, wiosenna balangą w sobotnia noc. Ponieważ w Polski Radiu zespół nie istniał, poznanie tej muzyki wydawało mi się odnalezieniem wspaniałego skarbu na dnie oceanu.

Dojechałem do stadionu i dopiero teraz zorientowałem się, że stoję przed jednym z największych obiektów sportowych świata. 200 tysięcy ludzi może spotkać się tutaj, aby wspólnie posłuchać muzyki. Po wejściu do mojego sektora zakupiłem pamiątkowy T-shirt. Czułem się wspanialem, przyznam się, że w czasie robienia zdjęć na parkingu przed stadionem wypiłem około 5 puszek piwa. Częstowany byłem przez młodych ludzi, którzy z ogromną sympatią i zaciekawieniem traktują cudzoziemców. Pierwsze takty płyty Disintegration rozpoczęły koncert. Wszyscy wstali z miejsc wykrzykując z ogromną radością. Love Song, Pictures Of You, Closedown przeniosły moją duszę wysoko ponad stadion.

Scenografia składała się z komputerowo sterowanych świateł, które poprzez czerwień przechodziły do głębokiej purpury. Robert Smith, wysunięty nieznacznie przed kolegów, wspaniałym, charakterystycznym głosem recytował swoje teksty. Koncertowy obiad podano w ten sposób, że na pierwsze danie poszły nowe nagrania, trudniej strawne, a na deser zeserwowano największe przeboje. Po nagraniu Untitled chwilą ciszy i… Boys Don’t Cry. Dziewczyna, która stała obok mnie, wydała przenikliwy pisk pomnożony przez 200 tys. gardeł. Do dzisiaj, gdy wspominam te chwilę, ogarnia mnie wzruszenie. Tańczyli wszyscy: policjanci, bramkarze, ludzie starsi i oczywiście młodzież, która w następnym utworze ogarnęło prawdziwe szaleństwo. I tak już było do końca. Kiedy Robert powiedział „I love you, good night”, stadion jeszcze długo nie chciał pogodzić się, że to koniec.

To dziwne, ale tamtego wieczoru The Cure wydawało mi się najwspanialszą grupa świata. Mimo, że dzisiaj już tak nie myślę, wspominając tamten koncert popadam w konsternację, a może rzeczywiście są najlepsi na świecie?

Darek Majewski