Hamburg, Markthalle 1.02.2000

Mam nadzieję, że kiedy 14 kwietnia The Cure przyjedzie do Łodzi będzie w tak samo dobrej formie i przedstawi podobny zestaw utworów co 1 lutego w Hamburgu. Najpierw była długa podróż z przesiadką w Berlinie na słynnym dworcu ZOO (Got to make it on time… Zoo Station – jak śpiewa U2 co się sprawdziło i byliśmy tam zgodnie z rozkładem jazdy.). Następnie po dotarciu na miejsce próbowałem trochę się przespać w hotelu. Jednak myśl o zbliżaiącym się spotkaniu z zespołem, który miał ogromny wpływ na moją muzyczną edukację i który od czternastu lat jest dla mnie numerem jeden, była silniejsza. O śnie mogłem zapomnieć.

Około godziny dziewiętnastej wyruszyliśmy (wraz z kolega – dziennikarzem radiowej “Trójki”) na nieoficjalny zamknięty koncert The Cure, będący rozgrzewką przed rozpoczynającą się właśnie trasą Dream Tour promującą ptytę Bloodflowers. Kiedy wjechaliśmy w ulicę Klosterwall nie ulegało wątpliwości, że klub Markthalle jest tuż tuz…. Chodnikiem powolnym i dystyngowanym krokiem przechadzały sie grupy ludzi ubrane w czarne, długie płaszcze, koszule z żabotami, rożnego rodzaju woalki etc. Obowiązkowym elementem każdej z tych postaci był “usmithowski” makijaż i czarne tapirowane włosy.

Jeszcze tylko trochę nerwów przy wejściu, gdyż jeden z organizatorów nie mógi znaleźć naszych identyfikatorów, wejściówek i fotopasów, i wreszcie byliśmy w środku. Po korytarzach klubu przechadzało się wiele sobowtórów Roberta Smitha, sącząc spokojnie dobre niemieckie piwo. Chwilę później korytarze opustoszały, sala mogąca pomieścic około osiemset osób zapetniła się do ostatniego miejsca, zgasty światła. Wybiła godzina dwudziesta! Na samym środku sceny w świetle niebieskiego reflektora pojawił się Robert Smith. Po Jego prawej stronie przy klawiszach stanął Roger O’Donnell, po lewej – Simon Gallup z basem zawieszonym jak zwykle na wysokości kolan oraz gitarzysta Perry Bamonte. Z tyłu sceny za olbrzymim zestawem perkusyjnym zasiadł Jason Cooper.

Zaczęli od dwóch utworów z najnowszego albumu, od spokojnego i wzruszającego Out Of This World oraz ostrego, prawie dwunastominutowego Watching Me Fall. Dopiero teraz Robert przywitał sie z publicznością, rzucając do mikrofonu typowe dla niego: Hello! Wraz z kolejnym utworem cofnęliśmy się do roku 1996 i do płyty Wild Mood Swings. Want, bo o nim mowa, zagrany bardzo żywiołowo, wywołał spore poruszenie wśród zgromadzonej publiczności. Następnie chwila przerwy, łyk wody i razem z zespołem wyruszyliśmy na spacer Ulicą Zauroczenia – Fascination Street. Następnie usłyszeliśmy kolejne piosenki z najnowszego albumu: The Last Day Of Summer ze stonowanym, delikatnym śpiewem Roberta i typowymi curowymi solówkami oraz Maybe Someday, przypominającą trochę w swej surowości Three Imaginary Boys. Szczerze mówiąc, podczas koncertu byłem mile zaskoczony bardzo dobrą dyspozycją głosową lidera The Cure. Przecież dopiero co zaczęli koncertować, a śpiew Smitha nie budził żadnych zastrzeżeń. Jak widać ponad dwadzieścia lat praktyki robi swoje…

Every time we do this, fall for her— zaczął Robert następną piosenkę. Wave after wave afer wave, it’s all for her— zaśpiewali wszyscy na sali. Tak zaczął się kolejny cudowny utwór – From The Edge Of The Deep Green Sea. Orgia świateł i dźwięku, tylko tak można opisać to, co się działo w tym momencie na scenie. Później nastąpiła zmiana klimatu. Z głośników zaczęty wpłynąć dźwięki rodem z Opowieści z 1001 nocy. If Only Tonight We Could Sleep, który w wersji koncertowej nabiera całkiem innego wymiaru. Gdy wybrzmiał If Only… usłyszeliśmy dudniący bas na tle ściany dźwięku stworzonej przez klawisze i gitary. To utwór 39 z Bloodflowers – mroczny, psychodeliczny, zakończony wielką improwizacją.

Gdy Jason Cooper zaczął wybijać na perkusji rytm One Hundred Years, wszystko byto jasne. To, co obiecywał w wywiadach Smith, znalazto swoje potwierdzenie. The Cure powrócił do przeszłości, do czasów Faith, Pornography, Disintegration. Zaraz potem usłyszeliśmy tytułową piosenkę nowego albumu, Bloodflowers, która jest po prostu piękną oniryczną i melancholijną balladą miłosną. Gdy wybrzmiał ostatni akord, zespół… zszedł ze sceny.

Po około pięciu minutach scenę pokrył gęsty dym i zapaliły się czerwone światła. Podczas pierwszego bisu usłyszeliśmy A Strange Day oraz kawałek, którego nie mogto zabraknąć tego wieczoru. Mowa oczywiście o A Forest który trwał ponad dziesięć minut. Następnie Robert podszedł do mikrofonu i powiedział Thank You, Good night. Zdziwienie wszystkich było ogromne. Ktoś zaczał krzyczeć: We want more, we want more. a po kilku sekundach skandowała to cała sala. Pomogło. Po raz kolejny grupa pojawiła się na scenie. Zagrali jeszcze tylko dwie kompozycje, ale za to jakie: The Figurehead i Disintegration. This Dream Never ends…

AZYL

Relacja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock, w kwietniu 2000r.
Podziękowania dla Sławka za nadesłane materiały.