Wyjątkowy, niesamowity, jedyny, wzruszający. The Cure, Hamburg 1.02.2000

Bloodflowers Promo Show. Bardzo trudno jest mi napisać recenzję koncertu Cure. Szczególnie w kilka chwil po koncercie. Kiedy emocje jeszcze bardzo żywe, kiedy nie za bardzo jeszcze wiem co myśleć, kiedy w ogóle chyba nie potrafię myśleć składnie. Nie jestem profesjonalnym dziennikarzem, umiejącym chłodnym okiem spojrzeć na zespół i jego występ. Po drugie ten zespół jest bardzo szczególny dla mnie. Jeszcze kilka minut przed koncertem wydaje mi się, że recenzja będzie na dwie strony A4, a tuż po… w głowie zaledwie kilka słów i w dodatku nie takich jakie powinny być…

Markthalle w Hamburgu jest faktycznie niewielką halą, ale nie tak małą jak mi opowiadano, weszło do niej dzisiaj koło może 600-700 osób wg moich szacunków. To już maksimum tej sali, było dosyć duszno. Byliśmy w trójkę – mój kuzyn, mój kumpel i ja. Spotkaliśmy jeszcze dwóch Polaków z Warszawy, jeden zdaje się, pracuje w 'Machinie’, także pewnie przeczytacie tam inną relację niedługo.

Nie można było niczego kupić przed koncertem – żadnych koszulek, płyt itp… no, było piwo jedynie. Jak zwykle (chyba mogę już tak powiedzieć) nerwy zaczęły mną szarpać. Znowu pewnego rodzaju inny koncert The Cure – promocyjny nowej płyty, płyty 'Bloodflowers’ – szczególnej płyty dla Roberta, pierwszy koncert tej trasy, no i w ogóle… kolejny koncert The Cure – zespołu, którego każdy koncert jest inny dla mnie. Z wyboru nie słyszałem nowej płyty do dzisiaj, oprócz dwóch utworów, także spodziewałem się usłyszeć wiele kawałków po raz pierwszy.

Koncert miał zacząć się o 20.00. Było spóźnienie, około pół godziny. Wyszli jak zwykle, Robert, Simon, Perry, Roger i Jason. Wszyscy ubrani całkowicie na czarno, Simon dodatkowo z a’la grunge’ową czapką nachodzącą mu niemal na oczy, której mimo temperatury nie zdjął do końca koncertu.

Zaczęli, zgodnie z oczekiwaniami od Out Of This World – ten utwór to jeden z tych dwóch, które znałem. Nie chciałbym opowiadać wam o poszczególnych utworach, jakoś nie czuję się na sile w tej chwili. Opowiem ogólnie a na samym dole znajdziecie kompletny spis utworów, które zagrali. Chyba mógłbym nadać pewien tytuł temu koncertowi – 'Misterium’, niesamowicie emocjonalne misterium. Zestaw utworów dobrany na koncert był taki, jak określił to Robert w niedawnym wywiadzie (tym, który możecie przeczytać na tej stronie) opowiadając o nowej płycie – od pierwszego utworu do ostatniego nastrój jest niczym nie zmącony, żadnych popowych wstawek. Absolutnie żadnych. Nie wiem czy było wielu fanów z pod znaku 'Friday I’m In Love’ na tym koncercie – jeśli byli to pewnie wyszli trochę zawiedzeni. Ja wyszedłem zaczarowany. Wyszedłem odmieniony, głęboko wzruszony, nieskończenie wdzięczny wszystkim siłom, które dały mi sposobność bycia tutaj.

The Cure jest wyjątkowym zepołem. Przez wiele lat tworzą muzykę, która daje mi i pewnie wielu z was chwile najpiękniejsze jakie spotykają was w życiu. Takie, na które nikt nie znajdzie nigdy słów. Proste sześć strun gitary, cztery basu, kilka klawiszy, parę bębnów, jeden głos… tak niewiele.

Zagrali niesamowity zestaw utworów, zestaw dla najprawdziwszych fanów, tylko dla nich. Utwory najnowsze, bardzo gitarowe, brzmiące bardzo nowocześnie, przeplatające się ze starszymi i mimo wielu lat różnicy współgrające jakby były z jednej płyty. Zespół jest w znakomitej formie. Klimat utworów wymusił pewnego rodzaju skupienie na muzyce, nie było skakania Simona, „tańca” Roberta, ale taki był właśnie ten koncert, bardzo intensywny emocjonalnie. I mam głęboką nadzieję, że w tym roku wiele koncertów Cure będzie niesamowicie emocjonalnych. Takie na pewno było dzisiejsze preludium. Robertowi jak zwykle zdarzyły się dwie czy trzy drobne wpadki tekstowe, Roger „nie nadążył” w jednym z utworów z klawiszami, ale to nie miało znaczenia. Generalnie zespół jest bardzo dobrze przygotowany do trasy. Są super zgrani, Robert jest w świetnej formie wokalnej i gitarowej. Nowe utwory…? Zagrali sześć z dziewięciu z płyty. Osobiście nie kojarzą mi się bardzo z 'Pornography’ czy 'Disintegration’. Może oprócz 'Last Day Of Summer’, na którym jest typowa gitara Roberta z czasów 'Disintegration’ i jest to naprawdę głęboko wzruszający kawałek. A także 'Bloodflowers’, który ma wiele wspólnego z 'Figurehead’. Na pewno płyta ta będzie należeć do takich, które powoli dojrzewają w psychice, nie ma tam „łatwych” utworów. Ale to chyba dobrze, co nie…? Będzie taka jak ten koncert – dla prawdziwych fanów.

Wychodzili na dwa bisy, koncert trwał w sumie dokładnie dwie godziny. Zakończenie było bardzo znaczące i dla mnie było ogromnym przeżyciem. Rozsypałem się totalnie podczas ostatniego utworu, nadmiar emocji się przelał. I wtedy zapalili światło. Koniec. Koniec koncertu i jakby koniec wszystkiego.

Wyjątkowy, niesamowity, jedyny, wzruszający… to takie puste słowa w tej chwili…

Ogromne podziękowania dla Mariusza, dzięki któremu byliśmy na tym koncercie. Do końca życia nie spłacę Ci się z tego, stary… Podrowienia dla Stacha, wiernego towarzysza Cure’owo-koncertowego…

Utwory: Out Of This World, Watching Me Fall, Want, Fascination Street, Last Day Of Summer, Maybe Someday, From The Edge Of The Deep Green Sea, If Only Tonighy We Could Sleep, 39, Prayers For Rain (z niesamowicie delikatnym, klawiszowym, zupełnie nowym intro!), One Hundred Years (niesamowicie dynamicznie zagrany…), Bloodflowers. 1 BIS: A Strange Day, A Forest; 2 BIS: Figurehead, Disintegration.

Maciek Herman