Logiczne zamknięcie muzycznej trylogii

Przez cztery lata, które minęły od wydania płyty „Wild Mood Swings”, może raptem kilka razy zastanawiałem się, co też dzieje się z Robertem Smithem i jego ekipą. Gdy w połowie lutego 2000 roku wpadł mi w ręce długo zapowiadany najnowszy longplay grupy The Cure pomyślałem, że bez dźwięków i poezji sympatycznego neurastenika z Blackpool rock byłby o wiele uboższy.

Istniejący od 1976 roku zespół The Cure nagrał tak wiele dobrych albumów i dał tyle niezapomnianych koncertów, że Smith i jego koledzy bez wyrzutów sumienia mogliby przejść już na muzyczna emeryturę. Małe zainteresowanie ostatnim studyjnym albumem kwintetu i następujące po nim milczenie przerwane wydaniem w 1997 r. zbioru singli „Galore” budziło jednoznaczne skojarzenia co do przyszłości kapeli. Co prawda członkowie The Cure uaktywnili się by nagrać kilka okazyjnych utworów („A Sign From God” na potrzeby filmu „Orgazmo” Treya Parkera i Matta Stone’a, „World In My Eyes” na krążek-hołd dla formacji Depeche Mode czy „Something More Than This” na składankę „X-Files”), ale mało kto spodziewał się, że Anglików mających na koncie 27 milionów sprzedanych płyt stać jeszcze na przygotowanie zbioru premierowych nagrań. Po wysłuchaniu „Bloodflowers” nikt nie powinien mieć wątpliwości, że to dzieło musiało się ukazać.

Rekomendowany przez wydawcę jako logiczne zamknięcie muzycznej trylogii zapoczątkowanej pamiętnymi albumami „Pornography” (1982 rok) i „Disintegration” (1989 rok), „Bloodflowers” jest prawdopodobnie ostatnim wydawnictwem The Cure. Przechodząc od głębokiej nostalgii („Out of This World”, „Watching Me Fall”), poprzez introspekcję („The Last Day of Summer”), aż do bezsilności i rozpaczy („39” oraz „kawałek” tytułowy), otoczona kultem grupa podsumowuje swoją dotychczasową działalność. Logiczne więc wydaje się użycie ogranych, ale wciąż efektownych dźwięków, w których na próżno można by szukać elektronicznych znaków czasów. Jak zwykle stylowi, doskonale balansujący na granicy psychodelicznego rocka i gitarowego popu, Robert Smith, Simon Gallup, Perry Belamonte, Roger O’Donnell i Jason Cooper grają z taką pasją, jakby jutro miał być koniec świata. Sięgając najczęściej po sprawdzone, klimatyczne melodie oparte na przestrzennym, transowym brzmieniu klawiszy i gitar, nie boją się od czasu do czasu postawić na prostotę (akustyczna kompozycja „There Is No If…”) lub puścić oko do popowej publiczności (piosenka „Maybe Someday”).

Ta jednak będzie zmartwiona, bowiem na „Bloodflowers” nie ma przeboju, który mógłby zawojować listy przebojów. Może to i dobrze. Robert Smith śpiewający wyznania w stylu „Jeśli ty umrzesz, ja uczynię to samo” („There Is No If…”) w towarzystwie roztańczonego Ricky’ego Martina czy półnagiej Jennifer Lopez wyglądałby dość kuriozalnie.

Artur Szklarczyk
Recenzja ukazała się 15 lutego 2000 roku na portalu OnetMuzyka