Chyba nie muszę mówić co się czuje, gdy już na dworcu widzisz, że na koncert nie jedziesz sam, a potem w pociągu wszyscy dookoła dyskutują o tym samym, co ty. Mimo,że czasy największej popularności The Cure w Polsce już chyba bezpowrotnie minęły, okazuje się, że nadal ich koncert dla wielu może stać się niemal pokoleniowym przeżyciem. Tego dnia wszystko było niezwykłe. Piosenki, ludzie, atmosfera…
Zanim zagrali, w przylegającym do Spodka hotelu Olimpijskim zorganizowano konferencję prasową z ich udziałem. Bardzo krótką konferencję. Fotoreporterzy zrobili kilka zdjęć, Robert Smith i jego koledzy podpisali się na niezliczonej ilości płytowych okładek i biletów, padło parę dość typowych pytań… Te kilkanaście piosenek, które znalazły się na Wild Mood Swings, wybraliśmy z około sześćdziesięciu, jakie w ogóle powstały-mówił Robert o nowym albumie. Wiedziałem, jak ta płyta ma wyglądać dawno, już przed tym jak wprowadziliśmy się do starego domu, by ją nagrać.
Zapewne po raz tysięczny już Smith opowiedzieć musiał zgromadzonym o tym, co myśli o sobie z początku lat osiemdziesiątych i o tym, co sądzi o setkach własnych sobowturów. Pod koniec ktoś zapytał nieśmiało, co kibic Robert myśli o polskiej reprezentacji piłkarskiej. Nie wiem, czy ktokolwiek zrozumiał coś z króciutkiej odpowiedzi. Zresztą w ogóle odniosłem wrażenie, iż Smitha nie bawią specjalnie tego rodzaju spotkania. W Olimpijskim przez te kilkanaście czy kilkadziesiąt minut siedział jakby trochę przygaszony, odpowiadał półsłówkami.
Koncert zaplanowano na dziewiętnastą. Nie obyło się jednak bez poślizgu. Z gęstej mgły „zadymiarek” wyłonili się dopiero dziesięć minut przed dwudziestą. Najpierw Roger O’Donnell, za nim Smith i reszta. Zaczęli tak jak na Disintegration, od Plainsong. Zaraz było coś z nowej płyty: Want i Club America. Oba wykonywane na żywo nabrały jakby rumieńców. Co ważne, odnosi się to właściwie do wszystkich premierowych piosenek. Duże wrażenie zrobił zwłaszcza This Is A Lie, stonowany, delikatnie kołyszące. Zahipnotyzować mogły Treasure i Bare. W końcu polubiłem też Strange Attraction, w czasie którego, Robert niczym mim zaczął ilustrować własne teksty.
Przy pierwszych taktach granego jako piąty Lullaby w Spodku zagotowało się. Pewna ruchliwa młoda osoba prawie wskoczyła mi z radości na szyję, ktoś inny zaczął wyrywać sobie, mocno polakierowane, nastroszone włosy. Nie wiem jak było na trybunach, ale na płycie nie widziałem nikogo, kto w tym momencie stałby spokojnie w miejscu. To był jednak dopiero przedsmak wielkich emocji jakie nas czekały. Na pewno nie był to typowy koncert promocyjny nowej płyty.
Przed tym występem członkowie poznańskiego fan clubu Cure z żalem informowali mnie o tym, że do tej pory najstarszym granym w czasie The Swing Tour 96 utworem był Push z The Head On The Door i że trudno spodziewać się, by w Katowicach było inaczej. W Spodku z każdą minutą napięcie rosło, a to dlatego, że z każdą minutą Cure coraz bardziej cofał się w przeszłość. Pojawiły się The Walk, wspomniany Push, Inbetween Days, Blood i… Cold z klasycznej już płyty Pornography. Podejrzewam, że tego nie przewidzieli nawet najbardziej zagorzali ich kibice.
Już raczej można było się spodziwać, że usłyszymy następne piosenki z Disintegration. I rzeczywiście oprócz wymienionych, już w pierwszej godzinie rozbrzmiały Prayers For Rain, Fascination Street… W czasie Pictures Of You przypomniał mi się inny fragment spodkania z dziennikarzami. Na pytanie o następną płytę Robert Smith niezbyt poważnie odpowiedział, że myśli o albumie z muzyką dyskotekową. Dotarło do mnie, że w cale nie musiał być to żart. Znamy już przecież i Japanese Whispers i The Top. Pictures Of You w tym wykonaniu pewnej granicy nie przekroczyło. Na pewno jednak sporo się tu zmieniło w porównaniu z płytą.
Gdy przed dziesiątą wieczorem skończyli, nikt oczywiście nie ruszył do wyjścia. Nikt nie dopuszczał do siebie myśli, że mogą nie zagrać bisu. Chociaż przez chwilę wszyscy wstrzymaili oddech. Wtedy, gdy jeden z technicznych wyniósł na zaplecze dwie stojące do tej pory na estradzie gitary. Na szczęście już w chwilę później był z powrotem, niosąc nowy instrument. Stało się jasne, że zaraz się pojawią. Po cichu liczyłem na Lovesong. Albo inaczej: nie potrafiłbym sobie wyobrazić ich koncertu bez tej kompozycji. I co? Było jak w koncercie życzeń. Właśnie Lovesong rozpoczął drugą część imprezy.
A był to zaledwie początek istnego festiwalu cure’owych szlagierów. Friday I’m In Love- jeden z dwóch, obok From The Edge Of The Deep Green Sea utworów z Wish- Robert zaśpiewał rzeczywiście jakby był zakochany (w dodatku był przecież piątek). Raczej smutny do tego momentu, tu tryskał już radością. Nie sądził chyba, że u nas publiczność tak emocjonalnie zareaguje na jego utworu. Friday…zaśpiewał z jednej strony, za chwilę przeszedł na drugą. Przy Close To Me Spodek zmienił się w coś w rodzaju wielkiego akwarium. Przy zawieszonym tuż za muzykami płóciennym ekranie „pływać” zaczęły morskie koniki, złote rybki. Wszystko w obowiązkowej tonacji ciemnej morskiej zieleni (deep green sea…). Na zakończenie tego wejścia usłyszeliśmy Why Can’t I Be You?. I ponownie musieliśmy zaczekać.
Po paru minutach rozpoczęli od Charlotte Sometimes. Kolejne zaskoczenie i jeszcze większe wzruszenie. Przy tej piosence stojąca obok mnie nastoletnia fanka rozpłakała się. Sam niechybnie uczyniłbym to samo, gdyby nie Smith, który parę chwil później, uśmiechnięty od ucha do ucha, przypomniał wszystkim, że chłopcy nie płaczą. Z Boys Don’t Cry wyruszyliśmy w krótką, ale jakże miłą wycieczkę w lata siedemdziesiąte. W następnej piosence Robert zdążył zaśpiewać tylko Teen fifteen…Zawiesił na sekundę głos i to wystarczyło. Saturday Night! – zagrzmiała widownia. Gdy orientalny motyw wprowadził nas w kolejny utwór, Spodek mało nie eksplodował. Zrobił się straszny harmider. Wyglądało na to, że tekst Killing An Arab zna tu dokładnie każdy. A przecież tych, których było najbardziej słychać, w 1979 roku, gdy ukazywał się ten – debiutancki – singel, nie było jeszcze nawet w planach. Oczywiście ożywili się starsi, ci obecnie trzydziesto-,trzydziestoparoletni. Warto wspomnieć, że przed tym blokiem z Boys Don’t Cry usłyszeliśmy jeszcze jedną niezwykłą kompozycję. Play For Today z Seventeen Seconds. I jeśli już czegoś można żałować, to tego, że mimo usilnych próśb nie pojawił się najwspanialszy numer z tej płyty – A Forest. Ale nie wybrzydzajmy Kiedy kolejny raz zeszli ze sceny, wydawało się, że już nic nie da się zrobić. Zresztą, gdyby nawet nie wyszli, nikt nie mógłby mieć do nich pretensji, po tych stu pięćdziesięciu blisko minutach. A jednak pojawili się raz jeszcze. I zagrali. Tylko jeden utwór. Ale za to jaki! Faith w blisko dwudziestominutowej, rozimprowizowanej wersji, z „dialogami” Smitha z „lustrem”…
Maciej Wesołowski