Katowice, Spodek 15.11.1996

Najpierw była długa podróż we mgle i deszczu. Później- kilkudziesięciometrowa kolejka do wejścia do „Spodka”, trzykrotne sprawdzanie biletów i godzinne oczekiwanie w tłumie osób wyglądających jakby z innej rzeczywistości: czerwono pomalowane usta, czarno podkreślone oczy i fantazyjne nastroszone włosy. Niecierpliwe przestępowanie z nogi na nogę umilała początkowo interesująca muzyka płynąca z taśmy, której monotonię poczuliśmy już po pół godzinie, a która po godzinie stała się wprost nie do wytrzymania. Być może to ona przyczyniła się do omdlenia jednej z fanek, która została wyniesiona przez swojego towarzysza.

I nagle zaczęło się. I think it’s cold and it looks like rain…- zapanowała jasność i uderzyła muzyka. Z ciemności wyłonili się Oni. Legenda, na którą czekało tysiące fanów w Polsce od 19 lat – The Cure.

Rozpoczęli tak, jak zaczyna się Disintegration – płyta, od której spora część polskich fanów rozpoczęła swoją przygodę z The Cure. Przy następnych kawałkach emocje bynajmniej nie opadały. Były to utwory znane i lubiane, takie, jakie pragnęliśmy usłyszeć: Pictures Of You, Love Song, Lullaby, Cold, Charlotte Sometimes, Just Like Heaven i wiele innych.

Stare kawałki w koncertowych wersjach broniły się znakomicie, zyskiwały nową energię. Dekoracyjne tło zmieniało się w zależności od tego, z jakiej płyty pochodziły wykonywane utwory. Całość widowiska dopełniała wspaniała gra świateł- idealnie zsynchronizowane z muzyką.

Po półtorej godziny zabrzmiały pierwsze dźwięki Disintegration. Utwór ten, wybrany na zakończenie zasadniczej części koncertu, był doskonałym dopełnieniem Plainsong rozpoczynającego wspaniały wieczór. Pogasły światła, zespół zszedł ze sceny. Poczuliśmy się trochę rozczarowani, czuliśmy pewien niedosyt.

Na szczęście okazało się, że to nie koniec. Po długich brawach weszli ponownie na scenę. Uszczęśliwili nas wykonując Why Can’t I Be You, Friday I’m In Love. Przy drugim bisie usłyszeliśmy wreszcie to, czego nam brakowało: 10.15 Saturday Night, Boys Don’t Cry i Killing An Arab. Zabawa osiągnęła apogeum, ale niestety był to już koniec.

Po wielkich brawach i długotrwałym wywoływaniu The Cure obdarzył nas trzecim, nie przwidzianym przez organizatorów bisem: prawie 15-minutową wersją Faith z długim, gitarowym solem Roberta Smitha. Robert zszedł ze sceny po blisko trzygodzinnym koncercie, chyba z żalem, że musi nas opuścić.

Ania (Anna Czarnecka-Białas) i Radek