Łódź, Hala Sportowa 14.04.2000

Przed

Drugi koncert The Cure w Polsce, drugi na który pojechałem. Po wysoce emocjonalnym przeżyciu z Katowic nie nastawiałem się na podobne wrażenia, chociaż nowa płyta 'Bloodflowers’ i trasa Dream Tour zapowiadane były jako sięgające korzeniami do mojego ulubionego, starszego stylu Cure. Tym razem nie zdałem się na łaskę i niełaskę miejscowych sklepów muzycznych i załatwiłem sobie bilety na płytę Hali Sportowej w Łodzi (dzięki Aśka!). Podróż do Łodzi upłynęła w wesołej atmosferze przy piwku i przed godziną 18-tą byliśmy już przy wejściu na halę. Weszliśmy na tyle szybko, że udało nam się zając miejsca tuż przed sceną i zerkając z niecierpliwością na zegarek przyglądaliśmy się jak sala powoli wypełniała się ludźmi. Minęła 19-nasta, powoli tłum zaczął nas męczyć, oby nie było takiego opóźnienia jak w Katowicach…

Pierwsza Krew

Tłum eksplodował! Weszli na scenę… wszystko dzieje się tak blisko… nie wiadomo na czym skoncentrować uwagę… Robert… Simon… Roger… Perry…. i Jason gdzieś w głębi…. tłum napiera …wszystko faluje.. ścisk… marzenia… ta chwila…. pierwsze dźwięki………….

Na początek Out Of This World jedna z moich ulubionych kompozycji z najnowszej płyty, ale mimo to w tym tłumie trudno pozbierać myśli i odczuć to tak jak w Katowicach, gdy zagrali Plain Song. Dlaczego nie odczuwam tego tak jak wtedy?!? Trochę słabo słychać klawisze, tak charakterystyczne dla tej piosenki, ale te pierwsze minuty to i tak głównie odczucia wizualne, nacieszenie oczu ich widokiem, tak blisko… Potem Watching Me Fall, kompozycja według mnie za długa, monotonna, pod koniec trochę bez pomysłu, podobnie jak kolejna Want, przechodzi przeze mnie bez emocji, tym bardziej, że tłum staje się nie do zniesienia, niektórzy siłą przedzierają się do przodu – nóż sam otwiera się w kieszeni. Zaczynam powoli żałować, że nie stoję gdzieś dalej. Jeżeli tak będzie dalej trudno będzie wogóle mówić o jakichś przeżyciach.

Na pozycjach

Przy Fascination Street powoli zaczyna się uspokajać. Widocznie wszyscy zajęli już odpowiednie miejsca. Simon rytmicznie uderza w struny swojego basu, tylko dlaczego ma tak posępną minę, przecież uchodzi za wesołego i ruchliwego człowieka w zespole. Patrzy gdzieś ponad tłumem, oczy podkrążone (makijaż czy nie?), zawzięta, kamienna twarz. Robert w świetnej formie, pogodny, skupiony. Perry, podobnie jak Simon, nie tryska radością, poza tym odczuwam do niego pewną niechęć od czasu, gdy zastąpił Porla Thompsona na gitarze. Z przykrością muszę przyznać, że nie rozwinął się zbytnio technicznie od czasu koncertu w Katowicach. Nie na nim będę koncentrował swoją uwagę. Teraz zaczynamy słyszeć dźwięki, które na początku trudno rozpoznać. Było to intro do Open – coś w stylu skróconego Tape, ze świetnym przejściem basowym i wreszcie Open, świetna kompozycja ze świetnym tekstem, po czym trochę się uspokaja gdy grają The Loudest Sound.

Pocałunek

Co za bas! Takiej wersji The Kiss nie oczekiwałem. Zdecydowanie najlepszy fragment koncertu jak do tej pory! Simon nieco się ożywia, piosenka brzmi przekonująco, tak że wreszcie dociera do wnętrza, ożywia, sprawia że tłum nie jest już istotny. Niech tak zostanie… Lecz teraz znów spokojniej: The Last Day Of Summer, lubię ten kawałek. Pod koniec widzę uśmiech na twarzy Simona, krótki, ale jednak. Teraz publiczność zwraca się do niego i on reaguje, ale tak jakby chciał nam zrobić na złość, prawie niezauważalnie. Maybe Someday – przechodzi bez echa. W tym momencie czuję lekkie rozczarowanie, jakoś brakuje tych klasycznych, smutnych, tkliwych Cure. Przypominam sobie Katowice. Tamten koncert stał praktycznie pod znakiem utworów z 'Disintegration’ – i to było piękne, prawie każda nowa piosenka to zaskoczenie, tutaj jakby bardziej schematycznie, zgodnie z oczekiwaniami.

Na krawędzi

Znów trochę się cofamy w czasie. Shake Dog Shake, utwór z 'The Top’, znowu fajna wersja, a potem From The Edge Of The Deep Green Sea ’ Zostaniemy tu na zawsze, I już nigdy się nie rozstaniemy …’ Nic dodać, nic ująć. Dalej Inbeetwen Days, trochę weselej, lecz i tak dziękujemy, że nie ma Mint Car.

'Leave me to die’

I nagle zwrot o 180 stopni. Zwrot w krainę ciemności, trwogi, samotności. Siamese Twins. Ile razy ta piosenka była ze mną, wtedy gdy nie było nikogo. Tekst wyryty w sercu, muzyka w duszy, trwoga w marzeniach. Chcę się maksymalnie skupić, pochłonąć każdy dźwięk, przeżyć to. Nie ma nikogo, tak jak nigdy nie było…’wybrałem sobie taką wieczność, jak upadłe anioły’. Pierwsze wielkie uniesienie, pierwsze wzruszenie i nagle wszystko nabiera sensu. Warto było przyjechać! Kończy się. Simon wyraźnie zadowolony, uśmiecha się, jest już z nami. Rozgrzane zmysły wychwytują nowe dźwięki,. Co to jest? Prayers For Rain. Super kawałek, ale dźwięki 'Pornography’ wciąż we mnie tkwią. Myślę tylko, że Prayers w Katowicach lepiej brzmiało. I nagle One Hundred Years, wraca Pornografia, wraca mocno, ostro, dynamicznie 'to bez znaczenia jeśli wszyscy umrzemy..’

Koniec

Znów nietypowe wejście. Przez chwilę sądzimy, że Empty World, ale okazuje się, że to End, chyba należy się przygotować na koniec. Długa piosenka, ale wrażenia opadają. Gdy usłyszałem początek 39, najsłabszego według mnie utworu na najnowszej płycie, wiedziałem, że koniec jest blisko. Na kartce z utworami, którą przyczepiali techniczni zespołu, figurował na przedostatniej pozycji. 39 to według mnie najsłabszy punkt koncertu. Potem już tylko Bloodflowers, świetny, z perkusją a’la Figurehead, dobry, stary Cure. Schodzą ze sceny, dziękujemy im za wszystko i czekamy na więcej.

Bis I

Wracają witani owacjami. Czekamy na deser panie Smith! Zaczynają. There Is No If… jestem trochę zaskoczony, bis z nowej płyty? Lubię go, chociaż brzmi trochę mocniej niż na płycie. Potem Trust, piękny, wolny kawałek. Perry zajmuje miejsce przy klawiszach obok Rogera. Brzmi inaczej niż pozostała część koncertu. Potem Plain Song. Tym kawałkiem rozpoczęli koncert w Katowicach. Tych dzwoneczków i momentu, gdy rozbłysły światła nie zapomnę nigdy. Teraz brzmi mniej przekonywująco, brakuje takiego efektu, a może po prostu pod sceną inaczej to odbieram. W końcu Disintegration. Świetny.

Bis II

Wiedziałem, że wyjdą, bo techniczni przynieśli Simonowi nowe piwko. Obiecuję sobie, że nie będę się więcej wydzierał, bo gardła już nie czuję. Wychodzą. Robert zapowiada, z tyłu pojawia się duże czerwone M. Euforia. Powrót do korzeni, brzmi punkowo, skoczny bas, wyzywający głos. Po prostu M. Potem Play For Today, podobnie jak w Katowicach publiczność drze gardła podchwytując dźwięki organów. Robert uśmiecha się, jest zadowolony z naszej reakcji i koncertu. To bardzo miłe uczucie. Uświadamiam sobie, że zmierzamy w kierunku A Forest, tego czego nie doczekaliśmy w Katowicach. Ale zamiast tego słyszymy Just Like Heaven. Fajnie. Wycofuję się parę metrów do tyłu. No i w końcu Robert zapowiada A Forest. Dziwne uczucie. Z jednej strony wielka radość, bo na to czekałem, z drugiej smutek nieuchronnego końca koncertu. Skaczemy, tańczymy, śpiewamy. Tu parę metrów dalej od barierek toczy się prawdziwa zabawa. Gdy pod koniec utworu charakterystyczny bas przejmuje prowadzenie, wszyscy klaszczą w jego rytm. Robertowi podoba się nasz pomysł. Oglądam się wstecz i widzę las wyprostowanych rąk poruszających się rytmicznie. Piękna chwila. Tyle, że zaraz się skończy… Nie przebrzmiały jeszcze ostatnie dźwięki, a Robert zapowiada Faith!!! Patrzymy po sobie z niedowierzaniem. Faith!!! Tłum zastyga z bezruchu. Jak oni to robią, że w jednej chwili 7 tysięcy osób z pogującego tańca przechodzi w stan hipnozy?!? Nie potrafię się powstrzymać, kolejne wspomnienia wracają i przez chwilę wydaje ci się, ze ból całego świata przenika przez ciebie, że całe jego nieszczęście i rozpacz jest w tobie. Czy muzyka ma naprawdę taką moc?

Po

Skończyli. Była jeszcze awaria mikrofonu w trakcie Faith, jakieś bezsensowne gwizdy. Może dlatego tym razem nie była to specjalnie długa wersja tego utworu. Zespół odchodzi, my wiemy, że nie ma sensu już ich przywoływać – nie po Faith.

Nie był to koncert tak bogaty w przeżycia jak katowicki, nie był tym pierwszym. Tam bagaż emocji rozłożył się na cały czas koncertu, tutaj, przynajmniej dla mnie, skumulował się na końcu. Ale warto było …

Marcin Molewski