Roskilde to nieduże miasto w Danii, położone kilkadziesiąt kilometrów na południe od Kopenhagi. Od ponad trzydziestu lat, co roku organizowany jest w pobliżu tej miejscowości festiwal muzyki rockowej. Jest to jeden z większych, jeśli nie największy i chyba najbardziej znany festiwal tego typu, odbywający się w Europie.
Tegoroczny festiwal trwał cztery dni ( 28.06 – 01.07.), nie licząc koncertów organizowanych na tak zwanej scenie kempingowej, już na trzy dni przed oficjalnym otwarciem całej imprezy.
O randze i świetności festiwalu mogą świadczyć występy na nim takich gwiazd, jak m.in. Bob Dylan Deftones, Placebo, Tool, PJ Harvey, Nick Cave, Patti Smith, Robbie Williams, The Gathering, Apocaliptica, Stereo MC’s, czy The Cure. Właśnie dla tego ostatniego zespołu, mogąc sobie pozwolić tylko na jednodniową wizytę w Roskilde, wybrałem dzień ostatni. Wiedząc, że The Cure ma zagrać na zakończenie całego festiwalu, wraz z grupą znajomych z całej Polski, wieczorem 30.06. wyruszyliśmy furgonetką w stronę Roskilde. Na miejscu byliśmy nazajutrz rano. Do upragnionego koncertu mieliśmy zatem cały dzień, który spędziliśmy na spacerach pomiędzy siedmioma scenami, na których już od południa odbywały się koncerty. Pomimo rockowego charakteru festiwalu, artyści występujący w tym dniu, prezentowali bardzo zróżnicowane style muzyczne. Przykładami niech będą: punk rockowy Green Lizard, grający reggae Misty in Roots, dyskotekowa Aqua i znana ze swojego smyczkowego instrumentarium Apocaliptica. Myślę, że z pośród trzydziestu grup grających tamtej niedzieli, każdy mógł wybrać coś dla siebie. Mi osobiście najciekawszym wydał się, noisowy zespół o nazwie Queens of the Stone Age, nie biorąc pod uwagę głównego celu „wycieczki”, czyli koncertu The Cure.
Ten koncert zaczął się o 22:00. Jako rozpoczęcie występu The Cure, z głośników popłynęło piękne „Addaggio for strings” Samuela Barbera. W tym czasie muzycy pojawili się na scenie, gotowi, aby zagrać pierwszy utwór z wydanej w ubiegłym roku płyty „Bloodflowers”. Następnie zaczęli grac coraz mocniej: „Watching me fall”, „Want”, „Open” i znany z płyty „Disintegration”, – „Fascination Street”. Po tym ponad półgodzinnym bardzo ostrym jak na Roberta Smitha i spółkę graniu, nadszedł czas na chwile uspokojenia. Delikatny „Trust” z wydanej w ’92 roku płyty „Wish” wprost nie mógł nie zachwycić delikatną linią melodyczną pianina i drżącym głosem Smitha. Tu ukazało się to najpiękniejsze oblicze The Cure. Przez następną chwile zagrali trochę jakby weselej, bo do takich utworów należy zaprezentowany „Maybe Someday”, ale już po kilku minutach przypomnieli o drapieżnym charakterze zespołu. Wydawało się, że agresywny refren utworu „Shake dog shake”, śpiewa cale Roskilde. I znowu mocne i pełne chorych uczuć pieśni, jak „From the edge of the deep green sea”, „The Kiss”, “End” i “100 Years” , pochodzący z chyba najlepszej płyty The Cure pt. „Pornography”. Dalej „39” i w końcu tytułowy utwór z płyty „ Bloodflowers”. Po tym utworze muzycy zeszli ze sceny. Wywołani jednak potężnym hukiem braw i okrzyków, wrócili , aby zagrać bis w postaci trzech wielkich hitów, znanych nie tylko w kręgu wielbicieli zespołu. Popowe „Just like heaven” i „Inbetween days” oraz jeden ze sztandarowych utworów muzyki The Cure i gatunku New Wave – „A forest”. Po koncercie, na trąbce został odegrany sygnał oznajmujący zakończenie festiwalu. Zmęczeni i pełni wrażeń ruszyliśmy w stronę auta, aby przez noc wrócić do Polski.
Warto wspomnieć o imponującym oświetleniu, bez którego koncert był może nie wywarłby na mnie tak ogromnego wrażenia. Poza tym w porównaniu do ubiegłorocznego koncertu w Hali Sportowej w Lodzi i na festiwalu w Werchter (Belgia) , które miałem okazję przeżyć, muzycy wydawali się jakby bardziej rozluźnieni i wypoczęci. Prawdopodobnie spowodowane było to tym, że , był to pierwszy koncert The Cure w tym roku i jak zapowiada zespół, jedyny.
Przemek Zdunek