O tym, że wyjadę do Hamburga wiedziałem już we wrześniu. 8.11. nadszedł czas, żeby wreszcie jedno z moich marzeń się ziściło, więc wsiadłem do pociągu i w piątek zawitałem do tego magicznego miasta z moimi przyjaciółmi z Koeln i Innsbrucka. Przedpołudnie spędziliśmy w dzielnicy St.Pauli, ponieważ musiałem nacykać sobie tysiące zdjęć na stadionie mojej ukochanej drużyny piłkarskiej z Millerntor (ponoć zaprzyjaźnionej z Polonią Warszawa), a popołudnie imprezowo, w melanżowym mieszkaniu mojego kumpla.
Koncert zaczynał się o 20.00, całe szczęście nasze umysły „wytrzeźwiały” na tyle, by na jakieś pół godziny przed tym czasem, wsiąść do taksówki, która zawiozła nas pod Color-Line arena. Wysiadając z wozu przed moimi oczyma ukazał się Stadion HSV – czegoć takiego w życiu nie widziałem, ogromny, piękny, robiący oszałamiające wrażenie (szkoda, że obiekt Fc.St.Pauli tak nie wygląda). Widać, że Niemcy robią wszystko, by jak najlepiej przygotować się do MŚ, co im po prostu perfekcyjnie wychodzi.
Środek hali, do której weszliśmy, przypominał taki większy, i nowocześniejszy warszawski Torwar, trochę mało klimatycznie jak na The Cure (dużo lepsza atmosfera, bradziej „mroczna” była w Hali Sportowej w Łodzi). Ale to nic, chwile oczekiwania na ten występ sięgnęły nieba, kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki Want. Od razu mnie porwało. Utwór wykonany jak zawsze z dużą żywiołowością, świetny, zresztą mój ulubiony z „Wild Mood Swings”. Po nim rozbrzmiał ten cudowny, krzykliwy „Shake dog shake”, który był wstępem do zagrania przez zespół prawie całej „Head on the door” (zresztą genialnej płyty). Świeżość wykonania powalała, bardzo podobne do “Cure in Orange”. A później zaczęło się – Open, High, i …From the edge of the deep green sea – dla mnie bezdyskusyjnie z najlepszej płyty wszechczasów. Zawsze umierałem słuchając Wish, a co dopiero po raz drugi być świadkiem tych cudownych dźwięków wykonanych na żywo. Rozpływałem się, topniałem wewnętrznie w szalejącym morzu zielonawych reflektorów i brudnym brzmieniu wspaniałych partii gitarowych. Ponownie próbowałem dotknąć dłońmi nieba.
Następnie rozpoczął się festiwal “Kiss me kiss me kiss me”, trzy świetne utwory, ale już bez tak wielkich emocji jak przy “From the edge”. Ale to co nastąpiło po nich ponownie mnie rozładowało. Zamknąłem oczy. “Upadek” Camusa – egzystencjalny płacz topielca, który w niczym nie znajduje pocieszenia, ta nicość, co nas otacza ze wszystkich stron. Zabierają go fale, a ja stoję na krawędzi i nie podnoszę powiek. Cudowny efekt, przepiękny utwór z “Faith”… Nie minęło kilka sekund, a nastąpiło największe chyba podczas tego koncertu metafizyczne uniesienie – “Charlotte Sometimes”, które wydawało się być grane bez końca. Przestrzeń zawisła nade mną, a głębia głosu i gitarowo-perkusyjnych brzmień doprowadzały do odkrycia najprawdziwszego piękna. Dla mnie bez wątpienia najlepszy utwór koncertu, przyćmił nawet zielone fale z “From the egde”.
Następnie wspaniałe utwory, ale już nie tak “wielkie” jak ten wcześniejszy do “Just like heaven” i “Play for today” ( – dużo gorsza atmosfera niż w Sopocie (!), za mało porwało publiczność jak na mój gust, tylko ja się darłem “o uo uo uo”). Gdy doszło do utworów z “Boys dont cry”, nie wierzyłem, że jeszcze kiedykolwiek będą zagrane. Uwielbiam je, są wiecznie młode, bardzo żywiołowe, zwłaszcza “Grinding Halt”, szalałem jak głupi. Po nich the Cure zagrali same największe przeboje, mało doceniane przez “największych fanów”, jednak dla mnie fantastyczne, jedyne w swoim rodzaju, porywające swoją wesołością, w przeciwieństwie do “męczących” ostatnich utworów koncertu. Forrest jak zawsze wykonany znakomicie, ze schizowym połączeniem Forever (myślałem, że rozniesie perkusję), później trzy finałowe utwory ułożone dokładnie w “ciemną trylogię” – początek z Pornography, środek z Disintegration i finał z Bloodflowers. Skończyło się to, co miało trwać wiecznie.
Nie będę już tysiąckrotnie powtarzać jak wielki i ważny był to dla mnie koncert. “This flowers of blooood…” pozostało mi tylko w głowie i gdy wyszedłem na powietrze, dopiero doszedłem do siebie. Zagrali setlistę moich marzeń (no dopełniłoby ją tylko Pictures of you i Fire in Cairo), był to niezapomniany wieczór, jeden z najdłuższych w moim życiu. Grali chyba ponad 3 godziny, 3 niekończące się godziny. Byłem tak oszołomiony, że nawet ta najbardziej znana dzielnica – St.Pauli nocą, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia…
Pozdro dla Marcina; Sir Ucha i Haiawa z #thecure; i dla Maćka Hermana, z którym niestety nie udało mi się na koncercie zobaczyć.
Przemek Strożek