Berlin, Tempodrom 11.11.2002

Refleksyjny gig

(… kiedy ścigasz motyla, chcąc usilnie złapać go w sieć… z pewnością ucieknie ci , lecz kiedy zaprzestaniesz swych prób i zajmiesz się czymś innym, sam przyleci i usiądzie ci na ramieniu…)

Heh, był to refleksyjny show bez dwóch zdań. Jednak może dlatego, że był to mój trzeci curegig w tym roku przyjęłam go spokojnie, miarowo, bezboleśnie [?]. Sympatyczny wyjazd w gronie rewelacyjnych ludzi na czele z Shortcut Team – Carlem i Tomem (pozdrowienia), starych dobrych znajomych, jak i nowych osób w sumie prawie 50! (niezła sumka, prawda?). spokojnie, bezszelestnie sobie wyruszyliśmy, bez jakiegoś hipernastawienia, tak przynajmniej ja się czułam. Fakt, denerwowałam się trochę przed wyjazdem, nie potrafiłam się, jak zwykle, sprężyć na tyle, żeby się spakować. Kiedy przyjechał do mnie Morytz, już w ogóle się nie potrafiłam wziąć w garść, no ale kiedy zjawił się Tangeriner, który zresztą sam miał nie lada problem z pozbieraniem się, byłam już prawie gotowa. Wyjechaliśmy do Katowic, gdzie zjawiła się zaraz po nas Kasia. Staliśmy trochę, kiedy cureopodejrzana wydała mi się pewna postać stojąca nieprzerwanie przed Megaclubem. Jak się okazało była to Asia… no i w pełnym składzie ruszyliśmy z Katowic…

W dalszej części trasy udało się nam rozpoznać Cure’s i Curehere, jednak nie ujawniła nam się Magda (TeeSea), a szkoda! No ale teraz wiemy już, że TeeSea jechała z nami. Poznaliśmy również Fuzera z Forum i Marcina od Shortcutów. Było to niezmiernie miłe unaocznienie znajomości sieciowych. Olgą znaliśmy z Budapesztu, dzięki której poznaliśmy również wizualnie Prospera … Wszystkich osób z autokaru nie byłam w stanie bliżej poznać, ale wszystkich WAS pozdrawiam gorąco i mam nadzieję, że chłopcy z The Cure pokoncertują jeszcze trochę dając nam tym samym szansę na kolejne cureospotkanie.

Dojechaliśmy bez szwanku do Berlina, zostawiając autokar pod samym Tempodromem (dobre miejsce). Zastanawiam się czy umiejscowienie koncertów Dark Trilogy było celowym zabiegiem Roberta, aby oddać ‘darkness’ całego przedsięwzięcia. Tempodrom zbudowany został na ruinach Anhalter Banhof, głównej berlińskiej stacji kolejowej, uznawanej za najpiękniejszą w Europie, sam fakt, że koncert miał miejsce w Berlinie ‘pachnącym’ jeszcze tynkiem ‘ściany’ pinkfloydowskiej mógł wzbudzić refleksyjne emocje.

Obok naszego autokaru, stał tam również taki czarny autokar na austriackich rejestracjach, z zaciemnianymi szybami oraz dwa inne z ekipą techniczną. Pomyśleliśmy, że może to autokar zespołu, ale pozostawiliśmy tę myśl samej sobie i udaliśmy się na miasto. Kiedy ok. 17.00 wróciliśmy do naszego autobusu, owego czarnego autokaru nie było. Krzątaliśmy się w naszym busie, aż nagle Morytz zauważył, że czarny autokar nadjeżdża… po czym naszła nas myśl (tzn. Morytza, Tangerinera, Kasi, Fuzera i mnie – mam nadzieję, że nikogo nie ominęłam), że zespół jest w tym autokarze. Wyskoczyliśmy jak poparzeni, Tangeriner zdążył zabrać aparat i stanęliśmy przed tym autobusem. Stoimy i nic, wychodzą jacyś techniczni, więc zaczęliśmy się z siebie śmiać. No ale kiedy ukazał się uśmiechnięty Jason, nie mieliśmy już wątpliwości. Bardzo się cieszyłam, bo nie miałam wcześniej okazji stawić czoła zespołowi z odległości dwóch kroków. Wychodzili szybko w otoczeniu ochroniarzy… Perry, Simon, Roger i na końcu Robert. Jeden z ochroniarzy przeszkodził Tangerinerowi w zrobieniu jednego ze zdjęć (niech go!)… No ale było to zajebiste przeżycie, całkiem nieoczekiwane spotkanie z The Cure, nikt prócz nas tam nie stał, a mnóstwo fanów kręciło się przed głównym wejściem Tempodromu. Zawołaliśmy Roberta, odwrócił się… Marzenia się spełniają nie zawsze dokładnie w tej czasoprzestrzeni, kiedy usilnie pragniesz ich spełnienia. Gdyby coś takiego przytrafiło mi się dobre parę lat temu inaczej bym się zachowała. Teraz nie chciałam zakłócać spokoju zespołowi, tym bardziej, ze Robert wyglądał na zmęczonego i spiętego, zdołał jednak się do nas uśmiechnąć kącikiem ust. Był oczywiście lekko zakłopotany; w nim to jest cudowne, że jako dorosły człowiek potrafi był najnormalniej w świecie zmieszany, zakłopotany czy wzruszony, heh mężczyzna o głosie chłopięcym, utyty Robercik (fatspoiltbob, jak niektórzy go zwą).

Sam koncert był przejebisty trudno znaleźć trafniejsze określenie, w sferze wizualnej również (może nie będę tej sfery omawiała, gdyż będzie dla wszystkich okazja obejrzeć tę wzrokową oprawę koncertu, … fajne np. było zobaczyć wizerunek Mary w tle sceny, tym bardziej, że zajmowała jedno z miejsc na trybunach… itd…). Rozpoczęli z opóźnieniem, ale sympatycznie się czekało, tyle, że nogi nas potwornie bolały… a serce nuciło „kneel down, fair Love, and fill thyself with tears”…. Nie wiem jak to się stało, że Pornografia tak szybko i energicznie się skończyła jak rozpoczęła… myślałam nawet, że czegoś brakuje, że nie zagrali kilku utworów, bardzo dynamiczna interpretacja. Flaga polska powiewała w rękach Toma i Tangerinera… (w ogóle to się zdziwiłam, że Tomo tak szalał na tym koncercie, bo na zillowskim, hmmm, zostawiam bez komentarza). Cold mnie rozwaliło na kolana, jak zawsze.. Czułam się wtedy jak mała dziewczynka, która uciekła z domu na paryski koncert The Cure w 1993 roku, pierwszy koncert w życiu… is it always like this???

Następnie Robert, który oznajmił, że nie będzie dziś rozmowny, dał nam 7 minut przerwy, która się jednak przedłużyła nieco… po czym usłyszałam kolejny raz w tym roku zwycięstwo nad wodami, czyli Plainsong… od tej chwili nietrudno było popaść w ekscytację. Niestety tam, gdzie staliśmy było duszno (blisko sceny), co utrudniało oddychanie… szczęśliwie fala płynęła miarowo na morzu Desintegracji.. i wytrzymałam brak tlenu… Marcin shortcutowy z jednej strony mnie fizycznie podtrzymywał, nie wiem, czy utrzymałabym się o własnych siłach bez niego, z drugiej strony perwersyjne zelektryzował mój odbiór The Same Deep Water As You. No ale mimo iż śpiewał głośniej od Roberta (hihi) odczułam głęboko tę znaną mi z płyty studyjnej efemeryczną obrazowość dźwięków. Śmiesznie wyszedł Robertowi Prayers For Rain, przyznaję, że oczekiwałam wersji z Entreat, no ale udało mu się, choć było to nieco sztukowane, cośkolwiek wyciągnął. Zachwycona byłam całą płytą…

Po przerwie wysłuchałam Bloodflowers zupełnie z tyłu z Kasią i Tangerinerem, gdzie mogliśmy spokojnie pooddychać, przestaliśmy skakać i mogliśmy się zająć tym razem wyłącznie delektowaniem się muzyką. Dodatkowo mieliśmy monitor obsługi technicznej z lewej strony do wglądu, z wyraźnym widokiem na zabójczo przymilnego Roberta. Watching Me Fall rozłzawiło mi serce… Nie uroniłam ani jednej łezki, ale moje serce płakało rzewnymi łzami. Był to niewątpliwie koncert wewnętrznych doznań, *yo-yo* euforyczny, sentymentalny, ekstatyczny, narkotyczny, półsenny, błogi, konsekwentny, drżący, żywiołowy, podekscytowany, rozgorączkowany i wzruszający. Wersja 39 nie jest do opisania. Zresztą będzie, mam nadzieję, na dvd, jak i cały koncert. Bisy również mnie bardzo ucieszyły, szczególnie The Kiss, pierwszy utwór The Cure, który usłyszałam, wersja ze słynną długą solówą Roba, rewelacja…Nie sposób opisywać każdego utworu przez wzgląd na ich mnogość…….No i nie mogło się obejść bez Forestu (na życzenie Kasi zresztą, hihi). Ponad 4 godziny a mimo wszystko…. Szkoda, że już koniec! Hej chłopcy z The Cure, przyjedzcie raz jeszcze do Polski!

Po koncercie czekaliśmy trochę na zespół, jednak musieliśmy ruszać. Jak się okazało zespół wyszedł dopiero po 2.30, Robert rozdał kilka autografów… no, ale my byliśmy już kawałek w drodze …. ze świeżymi wspomnieniami w pamięci.

Alexcure