Już od samego rana trwało podekscytowanie i niepokój ale jednocześnie przekonanie że dziś zdarzy się coś wyjątkowego. Piękna pogoda na rekreacyjno-festynowej Wuhlheide, gdzie niedzielne popołudnie spędzało sporo osób tworzyło prawdziwie sielankowy nastrój. Na każdym kroku można było jednak zobaczyć grupki ubranych na czarno postaci, wśród których nie zabrakło też sobowtórów Roberta. Ludzie powoli ustawiali się do wejścia. Nie mam pojęcia czego o oczekiwałem po tym koncercie. Sporo myśli plątało się w głowie.
Ciekawość nowych aranżacji i radość z powrotu gitarzysty Porla ale też wątpliwości z powodu braku klawiszowca. W miarę upływu czasu jednak wszystko to przestawało się liczyć. Po prostu chciałem tam być i usłyszeć po raz kolejny swój ukochany zespół.
Tuż po otwarciu bram błyskawicznie pierwsze rzędy zapełnił się fanami. Wylądowałem w drugim rzędzie. Nietrudno było zauważyć, a przede wszystkim usłyszeć, że Polacy stanowili pod sceną prawdopodobnie najliczniejszą grupę. Pierwszy support wypadł całkiem ciekawie, chociaż raczej nie rozgrzał atmosfery a publiczność zdawała się być ciągle znudzona. Zdecydowanie bardziej dynamiczny i aktywny na scenie Zeraphine ożywił nieco całą Wuhlheide a ten przez wszystkich oczekiwany moment zbliżał się. Kiedy zaczęli grać Cranes miałem jednak wrażenie nastąpiła jakaś apatia. Dla zmęczonych staniem ludzi klimatyczne utwory Cranes działały jak środek nasenny a wszyscy myśleli już tylko o jednym.
Po krótkiej przerwie wiedziałem już, że to kwestia minut. Adrenalina i emocje sprawiły że w tłumie po raz pierwszy rozległy się okrzyki. To jeden z najpiękniejszych momentów, kiedy zespół pojawia się na scenie. Tutaj niema miejsca na rutynę i przyzwyczajenie. Czułem się szczęśliwy a przez całe ciało przechodziły dreszcze. Wszyscy wiedzieli, że za chwile usłyszą pierwsze dźwięki Open. Próbowałem nacieszyć się muzyką i widokiem zespołu, który jest tak blisko. W chwile potem zespół odgrywał już Fascination street, najpierw powalający długi wstęp a następnie hipnotyczny głos Smitha. Moją uwagę przykuła niebieska wstążka we włosach i na rękawie Roberta. To chyba nie przewidzenie…? Oczywiście nie można nie wspomnieć o Simonie, który przy statecznej reszcie zespołu swoimi niespokojnymi ruchami znów prezentował swój taneczny repertuar. Nie było już wątpliwości, że zespół jest w świetnej formie. Ale nie było czasu na odpoczynek, bo zaczyna się From the edge… Tłum odśpiewuje fragmenty tekstu a emocje udzielają się i zespołowi. Porl i Robert męczą gitary a emocje sięgają zenitu, to wtedy zdaje się Porlowi pękła struna. Kiedy Rob odśpiewuje „…put your hands in the sky…” euforia i wzruszenie zapiera na chwile dech w piersiach. Miałem wrażenie że wszystko dzieje się za szybko. Chciałoby się zatrzymać takie chwile i dłużej się nimi cieszyć. Dla mnie po tych trzech utworach nie ma wątpliwości. Widać, że tym czterem facetom granie ze sobą sprawia radość a porozumiewawcze uśmiechy na scenie dodatkowo to potwierdzają. Zaczyna się Alt. end, wreszcie chwila oddechu, moment na otrząśniecie się. Wersja live brzmi lepiej niż na płycie ale nie wywołuje już takich emocji. The Blood – pojawiają się akustyczne gitary a na końcu Porl wyczarowuje swoje solo. The end of the world – zaśpiewane trochę inaczej, wersja nie przypominająca ani tej z albumu ani tej którą pamiętam z hurricane festival.
Rozpoczął się kolejny hit. Pod sceną zawrzało ludzie napierają z wszystkich stron. Jestem w szoku bo czegoś takiego na koncertach cure jeszcze nie przeżyłem. No cóż w końcu grają Inbeetween days. Chyba wszyscy na około śpiewali ze Smithem. To pierwszy utwór, w którym zabrakło mi trochę Rogera. Shake dog shake – długo przeze mnie oczekiwany moment kiedy Robert krzyczał do mikrofonu shake, shake, shake… po prostu wgniatał w ziemię. Us or them – potężna, może trochę chaotyczna ściana dźwięków wydobyła się z głośników a wszyscy przeżywali tę nietypową jak na the cure gitarową masakrę. Wreszcie The figurehead – to był jeden z punktów kulminacyjnych i wyróżniający się moment tego wieczoru – najlepsza wersja jaką słyszałem na żywo, na moment zapomniałem o wszystkim. To był moment samotności pośród tłumu sam na sam z swoją ukochaną muzyką. Na Strange day przebudziłem się na chwile z tego snu, dynamiczna ale nie tracąca nic ze swojego klimatu wersja Strange day kontynuowała pornograficzny wątek berlińskiego show. Push to jeden z tych utworów których po prostu nie mogło zabraknąć. Fantastycznie gitarowe intro i coraz lepsza gra Jasona sprawiała że to mocne wykonanie po prostu przeszło moje oczekiwania. Szał i euforia pod sceną wywołały kolejne turbulencje w pierwszych rzędach a odśpiewany przez publiczność fragment utworu dodatkowo podkreślił świetną atmosferę. Wykonanie Just like heaven pamiętam jak przez mgłę, zapanował taki zamęt, że to był chyba najbardziej wyczerpujący moment koncertu. A letter to elise – zagrany trochę wolniej i jakby bez emocji. Lullaby – ku mojemu zaskoczeniu zespół nawet bez klawiszy poradził sobie świetnie. Pomysłowo zagrane, ze świetnymi solówkami Lullaby wzbudziło ogromny entuzjazm. Dobrze uzupełniające się gitary potwierdzały dobrą formę Roberta i Porla. Na Never enough również to potwierdzili. Signal to noise – jeden ze słabszych momentów w Berlinie, chociaż wreszcie jakiś b-side. The baby screams po tym chwilowym przestoju znów uwolnił potencjał Roba, a jego przenikliwy wokal pozostawił kolejne niezapomniane wspomnienia. Zmiana nastroju na One hundred years to już niestety ostatni fragment z Pornography. Dla mnie jak nigdy dotąd zabrzmiał jak prawdziwy hymn. Wykrzyczałem kilka razy… waiting for the death blow… Tak, to była jedna z tych chwil kiedy wzruszenie odbiera siły.
Shiver and Shake – tutaj to zapowiadane gitarowe cure miało naprawdę pole do popisu i przyznam że wypadło dobrze. W końcu usłyszałem dźwięki End – kończący utwór jednej z moich ulubionych płyt i zarazem budzący wiele wspomnień. To już czwarty i ostatni utwór z Wish choć wspaniale byłoby usłyszeć jeszcze Cut czy też Doing the unstuck.
Zespół bardzo szybko wrócił na bis i przeniósł całą Wuhlheide w klimaty Seventeen seconds. Repertuar z Seventeen seconds idealnie wkomponował się w ponurą atmosferę amfiteatru na Wuhlheide. Surowe wykonanie At night świetnie przygotowywało publiczność na prawdziwe koncertowe killery. Zaraz po tym M – odegrane w skupieniu. Podczas Play for today nastąpiła eksplozja radości, oczywiście śpiewaliśmy partie klawiszy. A forest – kolejne miłe zaskoczenie i emocje, fantastycznie zagrany.
Na drugim bisie Three imaginery boys – to co usłyszałem zupełnie mnie zamurowało, TIB zabrzmiał o wiele lepiej niż wersja z albumu – nigdy bym nie przypuszczał, że ten prosty i stary utwór może zrobić takie wrażenie. Na Grinding halt i Boys don’t cry pod sceną traciłem resztki sił w euforycznym transie. 10.15 Saturday night to kolejny dowód, że stare utwory z TIB wypadają tego wieczoru niesamowicie. Ale jak się okazało zespół dopiero w Killing an arab wygenerował taką energie, że rozpętała się prawdziwa burza.
Na trzeci bis nie trzeba było długo czekać. Robert powiedział „just one more song”. świadomość, że za chwilę mogą zagrać Faith jeszcze do mnie nie trafiała. Dlatego krzyczałem zdartym głosem z całych sił kilkakrotnie Faith!!!. Nie wiem jak zagrali ten utwór, nie skupiałem się na detalach, bo to nie chwila na analizowanie, byłem w tym momencie w innym świecie i ze zdwojoną siłą wróciły uczucia, które kiedyś wywoływały u mnie utwory z Faith. Niedługo po tym zdałem sobie sprawę że to już koniec koncertu. Robert pożegnał się publicznością stanął na krawędzi sceny i przeszedł z jednej strony na drugą zatrzymując się w środku. Wyglądał na szczęśliwego i wierzyłem w tym momencie jak nigdy dotąd, że The Cure nie stracili nic ze swojego tajemniczego uroku. Było ciemno, jedni zaczęli opuszczać powoli amfiteatr na Wuhlheide a inni stojąc nieruchomo próbowali dojść do siebie po wrażeniach których tego wieczoru doświadczyli. Radość mieszała się ze łzami. W głowie jeszcze przez chwilę zaszumiało echo ostatnich słów piosenki „nothing left but faith”…
Trudno tu o jakąś obiektywną opinię. Na pewno był to inny koncert niż te które pamiętam z Trilogy i Hurricane Festival ale równie emocjonalny jak poprzednie. Całe show pomimo przewidywalnej setlisty muszę ocenić bardzo pozytywnie. Zawsze można powiedzieć, że mogło być lepiej. Czy zabrakło wielu utworów? Pewnie tak. Może kiedyś jednak jeszcze usłyszę na żywo np. Fire in Cairo, Other voices, Drowning man, Sinking, One more time czy Chain of flowers… Myślę też, że pomimo dobrego wrażenia, które zrobiło na mnie gitarowe Cure zespół mógłby postarać się znów o klawiszowca. Ale to już kwestia przyszłości. Na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że kuracja po raz kolejny przebiegła pomyślnie…
Wojciech Wojtas