O godz. 20.05 światła w hali Torwar zgasły, by za chwilę rozbłysnąć na nowo ukazując scenę i wkraczających na niż, tych na których wszyscy zgromadzeni już niecierpliwie czekali.
Po co przyszli? Czego się spodziewają?
Kjuracji
Rozpoczyna się fenomenalny koncert The Cure. Ręce unoszą się w górę, ludzie zaczynają klaskać i nucić słowa pierwszego utworu, niesamowitego Plainsong.
„…I think it’s dark and it looks like rain…”
Robert Smith zamyka oczy i daje się ponieść swoim słowom. Powoli przekazuje publiczności całą swoją energię, siebie. Jak zawsze wygląda niedbale – czarna koszula, natapirowana, ciemna burza włosów, umalowane oczy i czerwone usta. Jego wizerunek nie zmienił się. Zarówno wizualny, jak i ten wewnętrzny – wciąż mimo upływających lat pozostaje sobie wierny.
Na początku grupa stwarza pozory jakby grała sama dla siebie, jednak z każdą kolejną minutą to się zmienia.
Obserwuję ludzi wokoło mnie, zmieniających się przy niesamowitej grze świateł. Przekrój narodowości – Polska, Holandia, Anglia, Rosja… Wszyscy są tu z jednego powodu. Oddają się przeszywającemu głosowi Roberta (na żywo brzmiącemu jeszcze piękniej), który opowiada kolejne historie, raz na jakiś czas odrywając się od tego co go otacza, patrząc gdzieś w dal, wkraczając w swój własny, nikomu nieznany świat…, a po chwili znów jest mentalnie obecny.
Atmosfera staje się niesamowita. Jedni ze skupieniem, drudzy dając się porwać muzyce wpadają w pułapkę magii The Cure. Już teraz wytrzymają ponad 3 godziny koncertu. Zespół gra bez klawiszy, co dodaje zadziorności poszczególnym utworom. Zyskują na surowości i ostrości.
Lullaby traci na łagodności. Czujemy zagrożenie, gdy Smith przy akompaniamencie gitar snuje:
„…Quietly he laughs and shaking his head creeps
Closer now closer to the foot of the bed
And softer than shadows
And quicker than flies
His arms are all around me and his tongue in my eyes…”
Po jakimś czasie Robert zaczyna wychwytywać spojrzenia wpatrzonych w niego fanów. Stara się złapać z nimi kontakt wzrokowy. Ma przenikające, ale równocześnie łagodne oczy. Uśmiecha się, drażni z przybyłymi, pokazuje język. Po jakimś czasie postanawia zdjąć gitarę i zaczyna przechadzać się po scenie, tańczy w charakterystyczny dla niego sposób. Jest szczerze rozbrajający. Ma wspaniały kontakt z publicznością i każdy to wyczuwa.
W końcu Kjury schodzą ze sceny, by po minucie nawoływania i oklasków wrócić z pierwszym bisem obejmującym 4 utwory. Smith nie przejmuje się, gdy w pewnym momencie pęka mu struna w gitarze. Stwierdza „I hate that” i kontynuuje grę na kolejnej.
Zespół po raz kolejny żegna się, aby ponownie wyjść na scenę z następnymi czterema kawałkami.
Ponawia ten proceder przy ostatnim, najdłuższym, bo składającym się z pięciu utworów 3 bisie.
The Cure schodzą ze sceny, ludzie oczarowani tym czego doświadczyli zmierzają ku wyjściu.
Hala Torwar znów stała się tylko szarą, wielką salą gimnastyczną. Każdy, jednak zapamięta to co wydarzyło się w ten niezapomniany wieczór.
Trzeba przyznać, że pomimo 30 lat na scenie, The Cure wciąż są w fantastycznej formie. Robert nie sili się na bycie wielką gwiazdą, to nie w jego stylu. Nadal pozostaje wrażliwym introwertykiem, uwypuklającym swe emocje i uczucia w swoich tekstach.
„…Say goodbye on a night like this
If it’s the last thing we ever do
You never looked as lost as this
Sometimes it doesn’t even look like you
It goes dark
It goes darker still
Please stay
But I watch you like I’m made of stone
As you walk away…”
Koncert stał się w swoisty sposób kameralnym. Tylko Kjurom udaje się stworzyć tak nieziemską atmosferę, wrażenie, że są oni tylko dla Ciebie. A może właśnie tak jest?
Iska