Na pierwszy w historii warszawski koncert The Cure już od dawna nie ma biletów. Brytyjczycy przyjeżdżają do nas tuż przed wydaniem swojej najnowszej płyty „4:13 Dream”. Podczas zapowiadanego na trzy godziny koncertu zagrają też i starsze przeboje: „Lullaby” czy „Boys Don’t Cry”. Koncert odbędzie się w poniedziałek na Torwarze.
Łukasz Kamiński: Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś The Cure?
Marcin Marszałek: W radiu leciało „Lullaby”. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów The Cure. Pożyczyłem wtedy od koleżanki kasetę „Disintegration” i razem z kolegą zaczęliśmy wsłuchiwać się w nią, by usłyszeć te charakterystyczne dźwięki gitary. Potem z ciekawości przesłuchałem całą płytę. I od tej chwili dla mnie chwili już nikt tak nie zagrał jak The Cure… Później, kiedy poznawałem ich muzykę, potrafiłem już po pierwszych dźwiękach rozpoznać ten zespół. To jest muzyka na niepogodę, na słoneczny dzień, na chwile, kiedy się śmiejesz i kiedy chce ci się płakać. Ogromna różnorodność powoduje, że zaczynasz sięgać coraz częściej po to „lekarstwo” i uzależniasz się. Czasami mogę nie słuchać ich miesiącami, ale zawsze do nich wracam.
Kiedy postanowiłeś robić stronę internetową?
– Po niedługim czasie, od kiedy internet mnie zafascynował. Już nie pamiętam powodów. Być może po prostu brakowało takiej strony.
Jak długo ją prowadzisz?
– Z przerwami to już dziesięć lat. Serwis thecure.pl, jaki można teraz zobaczyć, istnieje od 2005 roku. Od jakiegoś czasu prowadzi go wraz ze mną Jacek Brzozowski z Poznania.
Kto ją odwiedza?
– Teraz chyba wszyscy (śmiech). W ostatnich dniach serwis odwiedza nawet 2 tys. osób dziennie.
Czy w Polsce jest wiele fanów The Cure, czy są fankluby, spotkania?
– Myślę, że wciąż jest ich sporo. Może nie żyją z tą muzyka na co dzień, ale jak posłuchają raz, to już zostaje i siedzi głęboko. Dwa wyprzedane koncerty o czymś chyba świadczą. Z imprezami jest gorzej. Już dawno nie było imprezy stricte cure’owej. To chyba nie muzyka, przy której spędzasz czas na imprezie. The Cure to taka muzyczna wyspa. Każdy ma swoją.
Ile koncertów The Cure widziałeś?
– Byłem na kilku. Jak było? Zapraszam w poniedziałek i wtorek. To trzeba samemu przeżyć. Każdy ich koncert trwa teraz ponad trzy godziny. Pokaż mi drugi taki zespół!
Twoje ulubione trzy kompozycje The Cure?
– „Seventeen Seconds” za chłód, „Disintegration” za umiarkowanie i „Bloodflowers” za gorąc. To oczywiście tytuły albumów, pojedynczych utworów nie da się wymienić.
Czy kiedykolwiek spotkałeś się z muzykami?
– Pewnie cię zaskoczę, ale nie. Miałem nawet raz okazję, ale… Jakoś nigdy specjalnie o to nie zabiegałem. Znam punkt widzenia Roberta na te sprawy, który czuje się nieswojo, kiedy tylko wokół niego kłębi się tłum fanów. Potrafię to zrozumieć i uszanować. Zresztą co możesz w takiej krótkiej czasami chwili powiedzieć? „Dzięki”? (śmiech) Spotkam się na spokojnie ze Smithem przy piwie jak już nie będzie The Cure.
Jak wpływ miała muzyka The Cure na polską muzykę?
– O to chyba należałoby zapytać samych muzyków. Myślę, że każdy zespół zapatrzony w brytyjską scenę muzyczną w jakimś tam procencie czerpał inspiracje również z The Cure. Pamiętam, jak na koncercie w Łodzi w 2000 r. spotkaliśmy Myslovitz. Dzisiaj to jedni z najlepszych muzyków w Polsce.
Czy masz jakieś cenne, limitowane, kolekcjonerskie pamiątki związane z The Cure?
– Kolekcjonuję tylko wrażenia. Są bezcenne!
Marcin! Wielkie dzięki za to co robisz dla nas, dla fanów The Cure w Polsce!
Wszystkiego najlepszego dla Ciebie, koncertów The Cure, fantastycznej przynajmniej jednej jeszcze nowej płyty i spełnienia marzeń!