Przy okazji 24 lecia wydania najlepszej płyty The Cure postanowilem spojrzeć na ten album z perspektywy tych dwudziestu kilku lat . W roku 1989 byłem nastolatkiem zafascynowany muzyką, która prezentował sp Tomek Beksiński m. in. The Cure własnie. Znałem już poprzednie płyty zespołu i pamietam że pierwsze wrażenia po wysłuchaniu „Disintegration” nie były zbyt pozytywne. Po plytach „Head On The Door” i „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” ta płyta przytłaczała smutkiem i melancholią, jedynym „radosnym” utworem wydawał sie „Lovesong”. Ale w miare oswajania się z tą muzyka dostrzegłem piękno tej muzyki a nie jest to przecież płyta latwa i wesoła.
Dla mnie „Disintegration” to przede wszystkim znakomite teksty mowiace o rozpadzie zwiazku dwojga ludzi. Już pierwsze słowa „Plainsong” głoszą, że idzie deszcz a wiatr wieje jakby to był koniec świata i z każdym kolejnym utworem może poza wspomnianym „Lovesong” Smith głosi, że idzie ku rozpadowi, że ten związek nie ma szans na przetrwanie. W „Pictures Of You” przegląda fotografie swojej ukochanej i marzy żeby stałe się realne żeby ta jedyna była przy nim teraz, w „Closedown” oznajmia, że brakuje już mu czasu żeby jego serce wypełniło się miłością. W utworze „Last Dance” opowiada jaka radosc mu sprawia ostatni taniec ze swoja kobieta, która przychodzi na to spotkanie jasniejsza, piekniejsza niż kiedykolwiek. W „Fascination Street” proponuje wyskoczyc gdzies na chwile razem choc i tak wie ze to koniec. Z kolei w „Prayers For Rain” bohater opowiesci zabija czas czekajac na deszcz, na jakies oczyszczenie z kurzu i brudu, w którym zyje. Z kazdym kolejnym utworem rozpacz się poglebia by w koncu w utworze tytulowym Smith krzyczy do partnerki, ze nigdy nie obiecywal ze zostanie do konca, ze zostawia ja z dziecmi, krzyczaca na niego bo czuje pociag do „mlodszego miesa” i ze oboje zawsze wiedzieli ze koniec taki będzie. Po tym dramatycznym wyznaniu nastepuje uspokojenie, bohater tej opowiesci teskni za domem choc wcale nie chce do niego wracac i zalewa smutki rozstania alkoholem. Plyta konczy się utworem „Untiled”, w którym masz bohater już spokojny oznajmia ze choc nigdy nie pozbedzie się tego bolu to już nie będzie o niej marzyl wiecej.
W warstwie tekstowej wyjatkami na tej plycie sa utwory „The Same Deep Water As You”, „Lovesong” oraz „Lullaby”. Pierwszy przecudowny ponad dziewiecio minutowy opowiada nam o tym ze jak już tonac to razem na takich samych glebinach, wspolnie z ukochana osoba. „Lovesong” to przepiekne wyznanie milosne, prezent który Smith zrobil swojej zonie Mary. „Lullaby” zas najwiekszy przeboj z tej plyty okraszony genialnym teledyskiem, to opis koszmarow sennych jeszcze z czasow dziecistwa Roberta Smitha, którego wujek straszyl wielkim czlowiekiem-pajakiem który przyjdzie i go zje.
W warstwie muzycznej pierwszą rolę na płycie grają instrumenty klawiszowe. Roger O’Donnell wyczarował z nich monumentalne brzmienie wręcz orkiestrowe na tle których najczesciej slyszymy placzaca gitare Smitha . Wyjątkami są jedynie „Pictures Of You”, „Lulaby” oraz „Facination Street” typowo gitarowe utwory w których instrumenty klawiszowe odgrywaja mniejsza role. „Fascination Street” zas zawiera najlepszy moim zdaniem riff basowy w historii zespolu, tu duze brawa dla Simona Gallupa.
Słuchając dziś tej płyty po latach będąc starszym i z większym bagażem życiowych doswiadczeń doceniam kunszt i geniusz Roberta Smitha, który stworzył tak znakomitą muzykę a przede wszystkim znakomite teksty opowiadające o tym czego doświadczamy wszyscy w życiu: miłości, zazdrości, nienawiści, zdrady, tęsknoty czy smutku. Na pewno niejeden fan The Cure przezywal swoje rozstania z ukochana osoba sluchajac dezintegracji lecza przy okazji zbolala dusze. Dlatego mysle, ze nie bez przyczyny „Disintegration” okrzyknieto obok „Porography” najlepszym albumem w historii zespolu, i jeśli nie znudzila się nam przez te dwadziescia kilka lat od wydania to na pewno będziemy jeszcze leczyc się ta muzyka przez conajmniej nastepne 20…
Autorem recenzji jest DARKman