Konstrukcja prosta

Konstrukcja podwójnych albumów jest zazwyczaj bardzo prosta. Zespół idzie do studia z mnóstwem napisanego materiału, a potem nie ma serca, by wyrzucić połowę gorszych kawałków i stworzyć jednopłytowe arcydzieło. Wydaje dwupłytowe wydawnictwo, a potem malkontenci stękają, że album jest za długi i trzeba go było skrócić.

Tak jest zazwyczaj. Czasem jednak nie ma się co gorszyć, bo długa, czterostronicowa (nomenklatura jeszcze z czasów winyli) zawartość jest bez skazy. Tu przykładów z historii jest mniej: „Biały Album Beatli”, „London Calling” The Clash czy doceniony dopiero po latach „Exile On Main Street” Rolling Stonesów. Co do „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” mam mieszane uczucia. Nie wiem, do której grupy dwupłytowych wydawnictw ten album zaliczyć….

Bo tak: jest pewna część materiału, który bym odrzucił, ale i tak do niego wracam. Co robić? Magia The Cure poskramia muzyczny obiektywizm. Np. „If only tonight we could Sleep” – ani to oniryczne, ani zbytnio melodyjne – ot, mniej niż przeciętny utwór. A jednak wracam do niego, wierząc, że coś w nim jest, skoro na wspólny występ Placebo i Roberta Smitha panowie wybrali właśnie ten utwór. Albo taki „Snakepit”, którego nie da się w ogóle zapamiętać z jakichkolwiek względów. A jednak wiemy, że jest to płyta bardzo dobra. Z takimi klasykami jak „Why Can’t I Be You” czy „The Perfect Girl”.

Robert Smith jest jak kameleon. Raz błagalnym głosem woła o pocałunek, który w rzeczywistości może tylko zatruć – świetny opener w postaci „The Kiss”. Innym razem śpiewa sobie beztrosko we wspomnianym „Why Can’t I Be You”. Dalej,w kawałku „Shiver And Shake” wylewa wszelką złość i nienawiść na odchodzącego z zespołu Laurence’a Tolhursta, który przestał twórczo wspomagać kapelę (otwierający tekst: „you’re just a wast of a time” – no tak ostro i otwarcie dawnemu kumplowi dowalił tylko John Lennon w „How Do You Sleep”).

Na koniec zostawiłem sobie „Just Like Heaven” – mój drugi ulubiony utwór The Cure, którego fantastyczność zawarta jest w prostocie konstrukcji piosenki. Piszemy zwrotkę, przed nią dodajemy ładny wstęp. Zwrotka skoczna i wesoła. Po niej następuje refren z konieczną, kilkukrotnie powtarzaną apostrofą: you i dostajemy wybitnie prosty utwór o miłości, który – choć na chwilę, przez 3 i pół minuty – kładzie na łopatki wszelką tradycję muzyki nadętej refleksyjnie lub instrumentalnie. Jesteśmy w niebie. Tak jak nas nauczyli Beatlesi.

I tak właśnie jest: różnie. Głośno i szybko. Potem cicho i wolno. Równo, nierówno, a jednak na tyle dobrze, żeby uznać dwupłytowe dzieło za pomysł raczej dobry. Ale o arcydziele mowy być nie może.

W 2000 roku pokusę wydania dwupłytowego albumu odrzucił Radiohead. Dzięki temu możemy się cieszyć arcydziełem „Kid A”, niezszarganym dodatkowym materiałem, który rok później i tak został wydany – na płycie „Amnesiac”. Czasem lepsza jest selekcja.

Jaroszek
Recenzja pochodzi z listy „Wzloty i upadki – The Cure po całości” autora.