Bez porównań

Recencja z 2000 r.

Co można powiedzieć o płycie na którą się czekało 4 lata? Czy można chłodnym okiem spojrzeć na rzecz, która spowodowała, że ostatnie tygodnie były tylko odliczaniem dni do 14 lutego? Na początku zawsze jest zaskoczenie. Nie tak sobie wyobrażaliśmy nową propozycję The Cure. Potem po kilkukrotnym wysłuchaniu albumu przychodzi czas na refleksję i ocenę tego co usłyszeliśmy. Bloodflowers to bardzo „trudna” płyta. Musiałem ją przesłuchać kilkanaście razy, żeby móc cokolwiek o niej napisać. Pierwsze co można zauważyć jeszcze przed włożeniem CD do odtwarzacza to… to, że znajduje się na niej tylko 9 utworów. To dziwne zważywszy na to, że The Cure przyzwyczaiło nas ostatnimi czasy do kilkunastu utworów i prawie 70 minut muzyki na każdej z płyt.

Zaczyna się… płytę otwiera Out Of This World akustyczna gitara Smitha przypomina mi klimaty Wild Mood Swings.”Gdy spojrzymy kiedyś na to wszystko z perspektywy (…) Zastanawiam się czy będziemy jeszcze pamiętać jakie to uczucie być naprawdę żywym” Po takim rozpoczęciu chyba jest już jasne jak ta płyta będzie wyglądać. Fajna, taka „zawodząca” gitara wprowadza w niezwykły nastrój… no i te klawisze O’Donnella, taka improwizacja… to tak jakby Roger na chwilę przysnął i obudził się już w trakcie nagrywania utworu. Efekt? Bardzo fajny początek płyty.Jeszcze ponad rok temu Smith mówił o Watching Me Fall, że jest to chyba najbardziej „awanturniczy” utwór jaki kiedykolwiek nagrali. Może i tak jest ale ponad 11 minut tego utworu trochę mnie męczy. Kończy go przeraźliwe Faaaaaaaall!!! Smitha.

Wreszcie zaczyna się Where The Birds Always Sing to jedyny utwór z tej płyty, który jest dla mnie w 100 % premierowy. Resztę słyszałem dzięki tzw. „przeciekom internetowym” oraz oglądając koncert z londyńskiej Astorii. Też nie za bardzo do mnie trafia. Może jest to spowodowane tym, że już czekam na kolejne utwory na płycie… trzymając wkładkę z CD w ręku czekam na Maybe Someday, The Last Day Of Summer i There Is No If… Mimo, że pierwszego z nich słuchałem już wielokrotnie po raz kolejny podkręcam „volume”. Może i jest to „rozrywkowy” kawałek ale ja lubię tę „wesołość” w The Cure i nie sądzę, że utwory w stylu „Friday I’m In Love” to ten „nie prawdziwy” The Cure. To dobrze, że potrafią nagrywać różne piosenki. Można je wtedy mieszać w zależności od nastroju.

The Last Day Of Summer – ciekawe jak to się stało, że ukazał się na singlu promocyjnym tylko w Polsce? Nigdzie indziej! W sumie bardzo dobry wybór. To utwór zbliżony do tego na co wszyscy u nas czekali. Taki powrót do Disintegration. Piękna, łagodna solówka i wspaniałe klawisze O’Donnella. There Is No If… – „Przykryłaś swymi dłońmi moje błyszczące oczy a ja patrzyłem na krople deszczu spływające po Twych palcach” – kto inny jak nie Smith potrafi napisać takie wyznania? Kolejny utwór, który zostanie w pamięci na zawsze. Numer osiem czyli The Loudest Sound na początku skojarzył mi się trochę z Treasure pewnie za sprawą perkusji, która w obu utworach gra pierwszoplanową rolę ale w tym akurat utworze wypada o wiele lepiej. Wciąga… Znowu ta gitara Smitha… znowu ten nastrój… znowu ten The Cure!

Następny utwór to 39 i szczerze mówiąc wolałbym, żeby go na tej płycie nie było. Smith śpiewa o tym, że w wieku 39 lat prawie wygasł, że wykorzystał już wszystko. Powiedział to co już miał do powiedzenia. Kiedy ja czekam na kolejne płyty The Cure! A czy prawie się wpalił? Zamykający płytę Bloodflowers absolutnie temu przeczy! To jeden z najlepszych utworów The Cure jaki nagrali. Trudno opisać co czuję za każdym razem kiedy słucham tego kawałka. Wszystko zamiera… i nic co jest istotne się nie liczy. „Nasz sen zbliża się do końca, a te kwiaty zwiędną na zawsze… nasze kwiaty miłości… kwiaty w kolorze… krwi” Jedyne w swoim rodzaju zakończenie płyty. Bardzo dobrej płyty.

Niektórzy porównują ją do Pornography i Disintegration. Może? Ale chyba nie da się porównać ze sobą żadnej z płyt The Cure? Każdej towarzyszyły inne przeżycia i wokół nas działo się za każdym razem coś zupełnie innego… Warto było czekać na Bloodflowers…

Marcin Marszałek