Maerkische Allgemeine: Powstanie z martwych

Sierpień 2005 r.

Od 27 lat The Cure śpiewa o końcu – jednak końca ciągle jeszcze nie widać.

Robert Smith kolejny raz podkradł więc swojej żonie szminkę i ruszył w trasę.

Wprawdzie wokalista The Cure dopiero co pożegnał się z dwoma kolegami z zespołu (gitarzystą Perrym Bamonte i klawiszowcem Rogerem O’Donnellem), ale w przypadku tej istniejącej już od 27 lat grupy pożegnania, tak samo jak zapowiedzi o rozwiązaniu zespołu, stały się już tradycją. W niedzielę mroczni fani z całych Niemiec i Polski przybyli na pielgrzymkę do Wuhlheide, aby zobaczyć jedyny występ kultowej grupy w Niemczech. Koncert zaczął się krótko po zachodzie słońca. Maszyny wpompowały pełno dymu, Światło reflektorów wypełniło scenę. Poza tym – nic – żadnego ekranu, żadnych niepotrzebnych dodatków – czyste The Cure.

Ekspresywna aranżacja Open wstrząsnęła trybunami wypełnionego po brzegi amfiteatru i w powietrzu można było przez chwilę poczuć klimat Orange, miejsca, gdzie zespół w latach osiemdziesiątych nakręcił swój legendarny koncert.
Inaczej niż wtedy, Smith nie zerwał sobie peruki z głowy. A może jednak były to prawdziwe włosy? W każdym razie na pewno były farbowane, nie jak u Schroedera. Robert przytył, jednak mimo mrocznego wyglądu nigdy przecież nie był szczupły. Ale czy bez czarnych kresek pod oczami ta muzyka nadal potrafiła by przemówić.

Następnymi utworami były „Fascination Street” oraz przepełnione wspaniałymi efektami wahwah „From the edge of the deep green sea”. Widzowie – wśród nich ubrani wiecznie na czarno fani, których miłość do The Cure zaczęła się jeszcze w latach 80tych – mogli cofnąć się do wieku dojrzewania. Coraz dalej w przeszłość, pierwsze apogeum emocji: „Inbeetween days” i „Shake dog shake”. Simon Gallup skakał dookoła z basem na kolanach niczym młody punk, podtrzymując ogłuszające gitarowe delirium.

Jako ostatnia z trzech piosenek z wydanego w 2004 roku albumu The Cure zabrzmiało wzniosłe hałaśliwe „Us or them”. Potem były już tylko największe hity – „A strange day” i „Just like heaven”, stanowiące dla wielu antidotum na kiczowaty styl lat 80tych. Wprawdzie powstały one jeszcze przed dekadą lat 90tych – dekadą ironii, zawierały już jednak, mimo całej swej atmosfery tęsknoty za śmiercią, pewną jej dozą. Komercyjny hit „Lullaby” został szybko zmieciony ze sceny przez hałaśliwy „Never enough”. Nie usłyszeliśmy jednak hitów w stylu „Friday I’m in love” ani „Close to me” – nie było to jednak wadą tego koncertu, setlista została bowiem dobrana dla prawdziwych fanów. „One hundred years” i „Shiver and shake”, przy nagrywaniu którego Smith w studiu w 1987 roku irytował jak tylko mógł klawiszowca i współzałożyciela zespołu Lola Tolhursta, aby to nagranie emanowało jak największą ilością wstrętu. Po tym doświadczeniu Tolhurst odszedł.

Wspomnienia zostały przywołane po raz kolejny w „End” dzięki riffom Porla Thompsona, od niedawna będącego znów członkiem zespołu. Koniec. Na bis: w „At night” zniekształcony bas Gallupa brzmiał niesamowicie i ogłuszająco, w „A forest” wydawał dźwięki bliskie brzmieniu bicia serca. The Cure sięgali coraz dalej w przeszłość – w drugim bloku bisów wrócili do początku, grając 5 piosenek z płyty „Boys don’t cry”. Obok utworu tytułowego zabrzmiało „10.15 Saturday night” oraz „Killing an arab”, którego tekst Smith zmienił z powodu aktualnych wydarzeń na „Kissing an arab”. Śmiertelnym ciosem po około dwóch i pół godzinach okazało się być melancholijne „Faith”.

Jak da się przeżyć 27 lat pisząc takie piosenki? Nie wiadomo. Ale życie toczy się dalej. „See you next year” wyszeptał jeszcze Smith do mikrofonu i opuścił fanów w mroku nocy.

tłum. bflower, pomoc: Kuba