Berliner Morgenpost: Nikt nie śpiewa tak pięknym smutkiem jak Robert

Sierpień 2005 r.

Od niemal ćwierćwiecza muzyk Robert Smith pokazuje, że w cierpieniu, bólu istnienia, samo zwątpieniu i kryzysach życiowych można się doszukać także pozytywnych stron. Utwory jego zespołu The Cure są przesiąknięte fatalizmem i frustracją bytu. Jeśli Smith śpiewa o kwiatach, to tylko po to, by za chwilę stwierdzić, że szybko zwiędną.

Prezentowane przez Roberta Smitha zmęczenie życiem widać też w ciągłych rozpadach i reaktywacjach The Cure z nowymi muzykami. Także na koncercie w Wuhlheide, gdzie prezentowany był na żywo wydany w poprzednim roku album o prostym tytule „The Cure”, obecne były w składzie dwa nowe „nabytki”. „The Cure” to kolejny „ostatni” album zespołu, który w latach osiemdziesiątych tworzył wesoło-smutny nastrój takimi wspaniałymi depresyjnymi hitami jak „Boys don’t cry”, „Lovecats” lub „Friday I’m in love”, i który przeszedł do historii dwiema do dziś przełomowymi płytami „Seventeen seconds” (1980) oraz „Faith” (1981). Smith, posępny, wymalowany idol dla niezliczonych fanów, od dawna jest ostatnim, który przetrwał spośród legendarnych gotyckich ikon. Nikt nie śpiewa tak pięknie smutno jak on – wciąż tak świeżo i bez śladu wypalenia, jak w późnych latach siedemdziesiątych.

tłum. bflower, pomoc: Kuba