Pomiędzy kolejnymi płytami „lekarstwa” przychodzi nam zażyć książkową kapsułkę z historią grupy. Nie wiem jednak czy spełnia ona wymogi Ministerstwa Zdrowia, bo w odautorskiej „ulotce” zabrakło rzetelnej informacji o działaniu, dawkowaniu czy konsekwencjach stosowania. A monografia Carmana wywołać może całe mnóstwo skutków ubocznych.
Czym ona właściwie jest? Muzyczną biografią grupy, osnutą głównie na szczegółowo, utwór po utworze omawianych albumach. Coś pięknego dla wielkich fanów, ale potwornie nudnego dla spragnionych wiedzy bardziej kontekstowej. Sporo tu informacji o trasach koncertowych – ile, gdzie, kiedy. Znacznie mniej o wydarzeniach podczas tych tras czy pomiędzy nimi. A działo się przecież wiele – ot, słynne bójki po występach podczas trasy promującej „Faith” czy równie znane „chemiczne wakacje” ze Stevem Severinem, które tutaj skwitowano ledwie jednym zdaniem! Mamy tu zatem raczej bardziej informacyjny szkic, bogaty w muzyczne wrażenia autora, jednak o treści niekoniecznie zgodnej z tytułem.
Czym więc z pewnością książka Carmena nie jest? Anonsowaną na okładce „dogłębną biografią” Smitha, ani nawet wnikliwą analizą dziejów The Cure. Zmiany w działalności grupy zachodzą niejako automatycznie, a kiedy mowa o twórczych dokonaniach, również solowych, czy inspiracjach, to bardzo pobieżnie, wyrywkowo, w kontekście własnych obserwacji autora. Ten, będąc prawie rówieśnikiem Smitha uzurpuje sobie (cokolwiek niesłusznie) prawo do autoporównań.
Carman bardzo się w swych wywodach miota, co pokazują zdecydowanie zbyt liczne i luźno związane z tematem dopiski. Jednym tchem wykonawców gloryfikuje (Joy Division, Nico), albo dezawuuje (The Doors, The Velvet Underground – tak, tak!). Zapomina przy tym skomentować cytowane wywiady prasowe (raz Smith mówi, że jego ulubioną płytą jest „Disintegration”, po czym parę stron dalej stwierdza, że na drugim miejscu plasuje „Wish” tuż za „Bloodflowers”). Hm Coś niedobrego dzieje się też, zwłaszcza w dalszej części, z tłumaczeniem, pomijając już obsesyjne próby spolszczania wszystkiego (namiętny przekład „track” jako „ścieżka”). Opowieść Carmana kończy się w 2005 roku, dlatego ostateczną zmyłkę dla czytelnika może stanowić uaktualniona do roku 2011 dyskografia.
Od samego początku czuć, że z tą książką jest coś nie tak. Autor próbuje połączyć siebie i Roberta Smitha więziami pokolenia, ale to mu się nie udaje. Gdyby ograniczył swe opracowanie do możliwie szerokiej kwerendy prasy, szczególnie tej „egotycznej”, tzn. nieanglojęzycznej, mógłby stworzyć ciekawy dokument. A tak dostaliśmy suchy spis estetycznych wrażeń opatrzonych oszczędną dozą podanych raczej sztywno, mało odkrywczych informacji. Lektura wyłącznie dla gorliwców.
Tomek Nowak
Recenzja ukazała się na portalu Muzyka.pl