4:13 Dream czyli bez rewolucji

Rok 2008. Ci, którzy przyjmą wreszcie do wiadomości, że Robert Smith to już prawie 50-letni, spełniony muzyk, który w życiu zawodowym osiągnął już wszystko, co miał osiągnąć, nie poczują ani grama zawodu w związku z nowym albumem The Cure. Pozostali powinni natomiast zejść z obłoków na ziemię.

Bez trudu można zauważyć, że „4:13 Dream” zbiera recenzje bardzo różne – od okrzyków zachwytu po deklarację zerwania z „kjuryzmem”. Ja jestem gdzieś po środku. W moim wypadku oczekiwanie na „4:13 Dream” mieszało się z potwornymi obawami, które pojawiły się po wydaniu „The Cure” i zostały spotęgowane przez tegoroczne single. W związku z tym nie miałem wielkich oczekiwań, co do nowego materiału. I bardzo dobrze, bo dzięki temu potrafię go docenić.

Zdałem sobie sprawę, że „The Cure” było próbą odniesienia sukcesu w nowych dla muzyki czasów – nieudaną. Robert Smith porwał się, na kierunek, w którym nie czuł się sobą i nie mogło wyjść z tego nic dobrego. „Bloodflowers” było próbą pokazania, że 40-letni facet może mieć jeszcze duszę wkraczającego w dorosłość romantyka – co jest oczywistym kłamstwem, ale właśnie na takie kłamstwo czekali zdruzgotani po sromotnej klęsce „Wild Mood Swings” fani. Ostatnim wydawnictwem The Cure, na którym otrzymaliśmy naprawdę kawał dobrej, melodyjnej, szczerej, nagranej z lekkością muzyki – było „Wish”. Nie spodziewałem się, że zespół jeszcze kiedykolwiek zbliży się do takiego poziomu, zaprezentuje w swojej muzyce tyle radości, co na longplayu sprzed 16 lat. Pozytywnie się rozczarowałem.

„4:13 Dream” sporo można zarzucić. Choćby brak spójności, rewolucyjności, przebojów na miarę „Friday I’m In Love”, „Lullaby” czy „Close To Me”, ale w tym miejscu zadajmy sobie pytanie „czy się ich spodziewaliśmy?”. Nie było najmniejszych podstaw, by wyrobić sobie takie oczekiwania. Dlaczego po 16 latach niemocy w przeróżnym wydaniu, mielibyśmy otrzymać arcydzieło?

Tak jak nie można powiedzieć o rewolucyjności nowego albumu, nie można zarzucić mu także wtórności. Rezygnacja z Rogera O’Donnella i Perry’ego Bamonte oraz ponowny angaż Porla Thompsona, wniosły jednak sporo świeżości. Tej świeżości najpierw mogliśmy doświadczyć poprzez fantastyczne, żywiołowe trzygodzinne koncerty, a następnie w nowym materiale. The Cure rzeczywiście w tym momencie jest zespołem gitarowym, czego Smith pragnął już cztery lata temu. Oczywiście Smith nie dostał nagle przypływu weny twórczej, stąd jego teksty nie dorównują tym z końca lat 80. i początku 90., ale przypomniał sobie jak śpiewać z życiem. Simon na nowo zaczął grać chwytliwe linie basu, a Porl pokazał, że wie doskonale jak powinno się wiosłować w rockowej kapeli, z czym kompletnie nie radził sobie na ostatniej płycie Bamonte. Pretensje mam do Jasona Coopera, którego gra w kilku kawałkach negatywnie wpłynęła na końcowy efekt. Perkusistą w The Cure jest od lat 13 i powinien sobie wreszcie zdać sprawę, że nikomu nie musi udowadniać, że zasługuje na te stanowisko. Niestety zamiast grać swoje, sili się na niepotrzebne, chaotyczne napieprzanie po garach.

Warto podkreślić, że tym razem nie otrzymujemy ani jednego naprawdę koszmarnego numeru na miarę kilku, które otrzymaliśmy w ostatnich latach. Nawet słabe, moim zdaniem, „The Only One” i „Sleep When I’m Dead” zyskują wiele dzięki swobodnemu podejściu muzyków w odróżnieniu od „rockowej napinki” sprzed 4 lat. „Underneath The Stars” to otwarcie albumu, które niewiele ustępuje „Plainsong”. „Sirensong” to jedna z najbardziej wzruszających kompozycji z ostatnich lat. „Freakshow” to ciekawy i całkiem udany eksperyment. „It’s Over”, „Switch” i „Scream” to The Cure w dobrym, cięższym wydaniu. Pozostałe utwory to wpadający w ucho kjuropop, którego właściwie nie słyszałem od czasów „Wish”. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj „The Hungry Ghost”, który osobiście wypuściłbym jako singiel. Całkiem pozytytnie oceniam także produkcję tego krążka. Trzy pierwsze single zostały „spaprane” w studiu, ale na albumie Smith wspomagany przez Keitha Uddina, stanęli na wysokości zadania. Brzmienie jest zarazem nowoczesne, jaki i kjurowe.

Fanatycy wczesnego The Cure, a także kapel tego typu, co Joy Division, Bauhaus, Siouxsie & The Banshees czy Sisters Of Mercy, nie potrafią pogodzić się z faktem, że tamte czasy minęły. Gdzie są dzisiaj te wszystkie kapele? Albo na muzycznej emeryturze, albo w czwartej lidze. The Cure mimo wszystko trzyma się na szczycie, potrafiło odnaleźć się w nowej rzeczywistości, a to cechuje wyłącznie wielkich wykonawców. Dlatego zdajcie sobie sprawę, że tamten styl już nigdy nie powróci ani u The Cure, ani u nikogo innego.

Zwolennicy popowej strony The Cure z lat 80. powinni uczynić podobnie – spójrzcie, kto z tamtych lat jest dziś na topie? Lata 80., mimo swojego uroku, skończyły się. Dziś nikt już nienagrywa takiej muzyki.

Maniacy „Disintegration” również powinni zaakceptować, że Smith już nigdy nie zdobędzie się na napisanie takiej płyty. Z prozaicznego powodu: świat 50-latka nie wygląda tak samo jak 30-latka. Może co najwyżej powielać stare schematy w znacznie gorszym wydaniu, a tego chyba nikt nie chce? Choćby Robert na nowo zaczął pić w hektolitrach czy ćpać w kilogramach, drugiego „Disintegration” nam nie nagra.

Tylko wyrzekając się swoich oderwanych od rzeczywistości oczekiwań, będziecie w stanie zaakceptować i polubić „4:13 Dream”. Oczywiście nie musicie tego robić, możecie w dalszym ciągu otaczać się tylko i wyłącznie swoimi ulubionymi, archaicznymi płytami. Ale wtedy dajcie spokój fanom, którzy uwielbiają The Cure od „Three Imaginary Boys” począwszy, na „4:13 Dream” skończywszy (ewentualnie z kikoma wyjątkami). I przede wszystkim dajcie spokój Smithowi. Doceńcie, że chce mu się jeszcze nagrywać nowe piosenki, grać koncerty, bawić w stawianie tapira i malowanie ust. Robi to dla nas wszystkich i gołym okiem widać, że na nowo sprawia mu to ogromną satysfakcję. Sobie w muzycznym świecie nie musi udowadniać już absolutnie nic.

Imollu