Twórczość zespołu The Cure jest ze mną od tak dawna, że po prostu stała się częścią mojego życia, bo kto raz został „kjurem” pozostaje nim do końca. Co więcej, jest to moje własne odkrycie – nikt mi nie puścił żadnych nagrań zespołu, żaden znajomy z czasów nastoletnich nie słuchał The Cure. Po prostu wpadła mi w ucho piosenka, zafascynował wygląd lidera. Piosenką tą był Love Song, a ja miałam 15 lat. Jasne, że grupa ma fanów, którzy kibicują im od lat siedemdziesiątych, ale zapewne niewielu wśród nich mieszkańców Polski, którzy w PRL nie mieli dostępu do nowości muzycznych. Ale ciekawi mnie czy czyta to ktoś, kto podobnie jak ja, poznał swojego męża/ żonę za sprawą wspólnej fascynacji The Cure? Dzięki temu mogę śmiało powiedzieć, że ta grupa wpłynęła na moje życie.
Nietrudno się domyślić, że biografia Roberta Smitha nie była dla mnie niczym odkrywczym. Podczas lektury kojarzyłam każdego z przewijających się przez zespół muzyków, płyty, poszczególne utwory i wiele fragmentów biografii lidera. A mimo to nie uważam, że straciłam czas na czytanie. W sytuacji, kiedy od lat nie ukazały się żadne nowe nagrania, zespół koncentruje rzadko i daleko, cieszyłam się, że mogę znowu przez kilka godzin pobyć „kjurówną”, chociażby siedząc na własnym fotelu.
Przyznam również, że w pewnym momencie zostałam zaskoczona. Nie pamiętałam, nie kojarzyłam, nie wiedziałam, a może wyrzuciłam z pamięci fakt, że zespół, w którym równolegle udzielał się Robert Smith – The Banshees znany z ekscentrycznej wokalistki Siouxie – był swego czasu bardziej popularny niż The Cure. W związku z czym bycie muzykiem w tej formacji, przynosiło Robertowi zaszczyt. A ja dałabym sobie rękę uciąć, że to on zaszczycił ich swoim udziałem w nagraniach i trasach koncertowych. Moja pamięć zapewne została wypaczona przez moją niską opinię o The Banshees.
Autor biografii, sam będący fanem The Cure i rówieśnikiem Roberta Smitha opierał się na informacjach znajdowanych w prasie i innych biografiach zespołu. Dlatego też zabrakło informacji pozazespołowych i bardziej osobistych. Smith jest osobą stroniącą od kolorowych magazynów i talk show’ów. Jego stan rodzinny jest ustabilizowany i niezmienny od czasów, kiedy miał kilkanaście lat. W showbiznesie istnieje tylko za sprawą swoich dokonań artystycznych. Zapewne niechętnie współpracuje z biografami. A ja mimo tego miałabym ochotę przeczytać więcej jego wypowiedzi, niż wypowiedzi krytyków muzycznych o jego płytach.
Warto wspomnieć, że autor biografii wielokrotnie wspomina o zamiłowaniu Smitha do literatury. Wiele tekstów piosenek powstało za sprawą inspiracji literackich, część z nich już znałam, niektóre były dla mnie nowe. (Tak, chcę przeczytać te książki). Ponadto podkreśla wielokrotnie, że Smith jest jednym z najlepszych tekściarzy, a siła piosenek opiera się w dużym stopniu na tekstach. Zgadzam się z tym w stu procentach.
W treść książki wkradły się jakieś drobne przeinaczenia, mało miejsca poświęcono działaniom pozamuzycznym, jak na przykład procesowi z Lolem Tolhurstem, ale ogólnie dobrze mi zrobiło przeczytanie książki o Robercie i jego zespole. Przeżyłam powrót do przeszłości. Przypomniałam sobie dawno niesłuchane płyty, wspomniałam odległe lata, pełne niecierpliwości oczekiwanie na premiery kolejnych płyt, wzruszenia na koncertach, emocje związane ze słuchaniem piosenek i poznawaniem tekstów. Warto przeczytać, nawet jeśli do tej pory nie znaliście za dobrze The Cure i ocenialiście zespół po image’u muzyków. Pod makijażem i rozczochranymi włosami kryją się skromni ale kreatywni ludzie, którym warto przyjrzeć się bliżej.