4:13 Niemoc

To był po prostu kolejny dzień. Nic szczególnego.

Kiedy spojrzę wstecz widzę mnóstwo dobrej muzyki. Muzyki, która budowała mój światopogląd, muzyki która w swoisty sposób określała moje miejsce i przynależność. Wymieniając 3 zespoły, który były ważne, jednym tchem, w zasadzie bez zastanowienia wymieniam Bowie’ego, Cocteau i Cure. I tak, to The Cure było najważniejszym składnikiem tej niezwykłej mieszanki, która sączyła się ze słuchawek w kącie pokoju przy zgaszonym świetle. The Cure było świadkiem moich wielkich sukcesów i spektakularnych porażek. To w rytm The Cure pierwszy raz pocałowałem swoją dziewczynę, w rytm The Cure rozstawaliśmy się kilka lat później… to głos Roberta podpowiadał, że jest źle, ale gorzej zawsze być może. Muzyka The Cure była przez wiele lat czymś bardzo integralnym, była stałym czynnikiem, który napędzał tą całą spiralę szaleństwa jaką jest życie.

Tak było kiedyś. Nigdy nie ukrywałem, że byłem wielkim krytykiem, ostatniej „najlepszej płyty” nazwanej ot tak, nieodkrywczo „The Cure”. I nie łudząc się za bardzo, jednak zachowując wiarę w zespół i jego zdolności czekałem 4 lata. Każdy kto myślał, że ta płyta pokaże się wcześniej musiał być naiwny… I stało się. 4 lata później.

Tego pochmurnego wieczoru… przeglądając bibliotekę iTunes w poszukiwaniu dźwięków wpadłem na coś… „ej, przecież jakoś zaraz powinna wyjść nowa płyta The Cure” pomyślałem przez moment. Odwiedziny TheCure.pl a następnie iTunes Store wprawiły mnie w stan euforii… małe dziecko dostało do rąk nową zabawkę, nową zabawkę do cieszenia się… Pierwsze kilka komentarzy w Sklepie mówiło jednoznacznie TAK! Ta płyta ma moc.

Pierwsze rozczarowanie przyszło wraz z trzecim utworem. I kolejnym i kolejnym i kolejnym i kolejnym i kolejnym i kolejnym.
Nie jest moją intencją pastwienie się nad każdym utworem z osobna w myśl zasady, że leżącego się nie kopie. Tak. The Cure się nie kopie. Z czystej ludzkiej przyzwoitości. I ze względu walentynki 2000. Bloodflowers.

Kiedy zaczęło do mnie docierać przesłanie „39” z Bloodflowers, do tej pory absolutnego majstersztyku tej formacji, było to niczym zderzenie się z tytanową ścianą przy dużej prędkości. Kończę 39 lat, wypaliłem się. Nie zostało nic do spalenia. Wtedy, Robert Smith nie śpiewał wcale o Bloodflowers… nie miał tej płyty w zamyśle. On nam po prostu komunikował, że zespół w takiej formie grający taką muzykę odszedł. I nie pozostało już nic do spalenia.

W „4:13 Dream” The Cure dla mnie ostatecznie udowodniło, jak wielka tkwi w nich wewnętrzna niemoc i niemożliwość wykreowania melodyjnej, przyjemnej dla ucha płyty. Płyty do której się wraca, którą się wspomina.. Płyty, która nam towarzyszy na co dzień będąc świadkiem naszych codziennych zmagań z rzeczywistością.

Kiedyś, na TheCure.pl przeczytałem recenzję jednej z płyt (zupełnie przypadkowo było to Bloodflowers ;). Ktoś napisał, że „The Cure jest jak wino. Im jest starsze tym lepsze. Słuchając The Cure umieramy i rodzimy się na nowo” (przepraszam jeśli przeinaczyłem coś). Nowa płyta pokazała, jak okrutnie to powiedzenie się zdezaktualizowało. Jak bardzo stało się fałszywe w kontekście najnowszych… poczynań (?) okazuje się to teraz.

I wielka szkoda. The Cure to była kiedyś wielka kapela, której muzyka chwytała za emocje. Muzyka, która nie pozostawiała obojętnym. I teraz też trudno przejść obok tej płyty obojętnie, ze względu na wielki niesmak jaki pozostawia po sobie. Przykro było patrzeć jak zespół zniszczył swoją legendę. Całkowicie i doszczętnie. „Trzy akordy darcie mordy” to nie jest coś co jestem w stanie zaakceptować.

Nigdy więcej nowej płyty The Cure w mojej płytotece. We mnie też nie pozostała żadna nadzieja. Wszystko się wypaliło.

Kamil Stankiewicz