Berlin, Tempodrom 12.11.2002

Nie będę ukrywał, że na samym początku pogłoski o tym koncercie wziąłem za niezbyt wyszukany dowcip. Wskazywało na to zbyt nieprawdopodobne nagromadzenie pewnych czynników. Po pierwsze to sama nazwa The Cure, czyli mój absolutnie ulubiony zespół, którego ubiegłoroczne koncerty na kilku letnich festiwalach, z powodów finansowych, musiałem sobie niestety odpuścić, a teraz miałem szansę to nadrobić. Po drugie Berlin czyli, jak dla mnie, raptem 2-3 godziny drogi z Zielonej Góry. Po trzecie plan koncertu… czyli plan marzeń każdego prawdziwego fana. Otóż miały się na niego złożyć wszystkie utwory z trzech płyt, składających się na tak zwaną „Dark Trilogy”, zagrane jeden po drugim! I to z jakich płyt… „Pornography” i „Disintegration” czyli dwóch najwspanialszych albumów The Cure, których wysłuchałem pewnie z tysiąc razy. A na koniec „Bloodflowers” – płyty, której wartość ciągle jeszcze odkrywam, a która, z każdym kolejnym miesiącem, dołącza do wspomnianej przed chwilą dwójki. No a po czwarte, koncert ten miał być zarejestrowany i wydany później na płycie DVD. Jak dla mnie, było tego trochę za wiele!

Jednak z każdym dniem stawało się coraz bardziej jasne, że niektóre marzenia potrafią się czasami spełnić, więc gdy na oficjalnej stronie The Cure pojawiło się potwierdzenie tych rewelacji koncertowych (koncerty z serii „Trilogy” miały być dokładnie trzy – dwa w Berlinie i jeden w Brukseli, dodany później) wiedziałem jedno – choćbym miał sprzedać nerkę i połowę narządów jamy brzusznej, MUSZĘ mieć bilet na ten koncert. Jak się okazało nie było to jednak wcale takie proste… A wszystko to za sprawą braku polskiego dystrybutora tychże, co zmusiło mnie do skorzystania z usług internetowych sklepów niemieckich. I jeśli komuś wydaje się, że czynność owa, jest tak banalna jak obliczenie całki oznaczonej, i, że sklepy te czekają tylko z rozwartymi mackami na polskich klientów – to jest w błędzie. Pominę już fakt, że strony owe „nie znają” innego języka niż niemiecki (tak, tak, wiem, trzeba się było uczyć w liceum…) i, że w formularzach na dane kupującego często nie można wybrać / wpisać takiego pewnego egzotycznego kraju jak Polska, który leży chyba gdzieś koło Zimbabwe, to niektóre z nich są po prostu cholernie niesolidne. Nie będę już tutaj dokładnie opisywał tych swoich wszystkich sieciowych batalii, chciałbym tylko odradzić robienie w przyszłości zakupów w serwisie: www.karsten-jahnke.de – naprawdę szkoda nerwów. Za to bardzo zacnie odebrałem sklep: www.kartenhaus.de – mimo, że również cały był po niemiecku, to okazał się na szczęście bardzo solidny i szybki. Przysłano mi zamówione bilety już po kilku dniach listem poleconym, a dzięki specjalnej usłudze znakowania przesyłek na niemieckiej poczcie, mogłem codziennie śledzić przez Internet drogę jaką moje bilety przebywały.

Wybraliśmy się w piątkę. Do mnie i Asi dołączył Karol z Justyną, a także Michał, który pierwotnie jechał z nami do Berlina w celu zakupu – uwaga – mikrofonu pojemnościowego, ale, jak się okazało w ostatniej chwili, wydał pieniądze jednak na bilet i wybrał się z nami na koncert, czego absolutnie potem nie żałował. Do Berlina postanowiliśmy pojechać samochodem, którym dzielnie kierował Karol, a my, dość nieudolnie zresztą, staraliśmy się go pilotować, co chwila gubiąc się na mapie. W miłej kjurowej atmosferze (żartom z niedoszłego mikrofonu Michała nie było końca, i z modelu pojemnościowego został on przemianowany na nieistniejący mikrofon próżniowy) dojechaliśmy jednak na miejsce sporo przed czasem. Trochę powłóczyliśmy się po Berlinie, dokonując między innymi przydatnego odkrycia, że niektóre wózki w niemieckich supermarketach „działają” nie tylko na 1 Euro czy 1 DM, ale również i na polską złotówkę, hehe. W Niemczech wszystko było jednak strasznie drogie, a jedyną rzeczą która zachęcała cenowo do zakupu był alkohol (i to raczej ten z dolnej półki jakościowej), z czego zresztą skwapliwie skorzystaliśmy pokrzepiając się wytrawnym czerwonym winem w kartonikach, które było naprawdę wyborne! Tempodrom okazał się ładnym, dużym budynkiem przypominającym nieco w kształcie gigantyczny namiot. Przed zamkniętym wejściem (które zostało otwarte niemal dopiero przed samym koncertem) zgromadziła się już spora grupka fanów (standardowo przeważał kolor czarny i rozczochrane fryzury). Budynek można było obejść dookoła, a także wejść na jego taras, gdzie udało nam się podsłuchać fragment próby zespołu. Dźwięk przez ściany i grube, ciemne szyby wydawał się bardzo zniekształcony, ale jego brzmienie było potężne i robiło wrażenie. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznałem co to za kawałek… i tak oto po raz pierwszy tego dnia usłyszałem „The Hanging Garden”.

Około 19:00 zaczęto wpuszczać ludzi do środka. Srogi dresiarz na bramce zlitował się nad resztą naszego wina w kartonikach, ale parówki w puszce już u niego nie przeszły. Dobrze, że nie zrozumiał naszych przekleństw. W środku można było kupić piwo (niezmiernie okazyjnie za 4.5 Euro) oraz inne napoje (których ceny przemilczę). Były także koncertowe koszulki, jedna okolicznościowa oraz trzy z okładkami każdej z granych płyt, ich ceny też przemilczę, ale mimo wszystko i tak zakupiłem jedną z nich (ot, taki niegroźny fanatyzm).

PORNOGRAPHY

Około 19:40 weszliśmy do głównej sali. Mimo, że ludzie już dosyć szczelnie wypełniali prawie każdy centymetr kwadratowy płyty, udało nam się jakoś dopchać w okolice sceny. Kilkanaście minut po 20:00 zgasły światła i zapadły całkowite ciemności, a po chwili scenę i wszechobecny mrok rozświetliły czerwone „neurotyczne” światła, tworząc niesamowity ponury klimat, znany z wiadomej okładki wiadomej płyty… I wtedy, zanim zdałem sobie sprawę z tego co tak naprawdę się tutaj dzieje, członkowie Lekarstwa weszli na scenę. Pięciu ubranych w czerń mistrzów ceremonii o twarzach skupionych i poważnych. Roger O’Donnel zajął miejsce po lewej stronie sceny przy klawiszach. Z tył zasiadł Jason na perkusji. Po prawej stanął Simon z gitarą basową, dalej Perry Bamonte z gitarą, a na środku sam wielki Aptekarz, czyli Robert Smith, również z gitarą. Aplauz, który wtedy nastąpił ciężko opisać. Jednak już po malutkiej chwili, został on zagłuszony, bo nagle, zanim ktokolwiek zdążył się ocknąć, zabrzmiały pierwsze dźwięki. Dźwięki jednej z najbardziej dekadenckich i przygnębiających płyt wszechczasów – „Pornography” z 1982 roku. Miarowo wybijane uderzenia perkusji i ta chora, niepokojąca gra gitary, no a potem… „Nie ma znaczenia że wszyscy umrzemy, ambicje spoczywają na tylnym siedzeniu czarnego samochodu” – pierwsze zdanie tekstu które mówi wszystko. Dopiero chyba w tej chwili tak naprawdę dotarło do mnie, że płyta, której słuchałem w domu setki razy, zaraz zabrzmi na żywo w całości… Ciarki na plecach… Tym co od razu rzuciło się w uszy było po prostu rewelacyjne brzmienie i nagłośnienie – każdy dźwięk był słyszany doskonale. Kolejnym szokiem były obrazy które wraz z pierwszymi dźwiękami zostały wyświetlone za sceną i wybornie korespondowały z muzyką (prawie do każdego utworu były one specjalnie dobrane). W tym akurat momencie były to stare białoczarne fotografie związane z wojną: machiny, żołnierze, zmasakrowane ciała, a na końcu, w kulminacyjnym momencie pojawiło się zdjęcie rozrzuconych gdzieś na pustkowiu ludzkich czaszek (no tak…. „sto lat krwi”…). Wszyscy stali jak wryci. Ale nie było czasu nawet odetchnąć, bo już po chwili zabrzmiał „Short Term Effect”, a potem „The Hanging Garden”. „Pornography” na dwie gitary wypadła jeszcze świeżej niż w oryginale, brzmienie było nieco bogatsze, a mimo to nie zatraciło nic ze swojego gotyckiego chłodu i zimnofalowej, surowości. Monumentalny „Siamese Twins”, zilustrowany zdjęciami posągu upadłego anioła, poraził jeszcze bardziej niż na płycie, a wykonanie „Figurehead” przekonało, że to chyba najlepszy utwór z tego albumu – niezwykle klimatycznie zagrany, pełen wręcz kosmicznego smutku. A dalej było tylko lepiej – „Cold”, który zrobił na mnie jeszcze bardziej posępne wrażenie niż zwykle (głównie chyba za sprawą znacznie „grobowiej” brzmiących klawiszy), a do tego odkryłem w nim kilka schowanych dźwięków gitary basowej, na które nigdy nie zwracałem uwagi. A wszystko zmierzało do wiadomej kulminacji – nagrania tytułowego – czyli pełnego ekshibicjonizmu wewnętrznego i pornografii duszy. Całą scenę spowiły wtedy czerwone światła, a w stronę publiki popłynęły niepokojąco pulsujące, chaotyczne dźwięki, układające się w końcu w transową, psychodeliczną muzykę, aby dalej przejść w część pełną pasji, frustracji i wściekłości. Na rzutniku pokazywały się monochromatyczne zdjęcia jakby żywcem wyjęte z podręcznika do medycyny sądowej. Zawsze gdy kończy się ten utwór czuję coś na kształt katharsis, poczułem to również i teraz, ale stokroć intensywniej. Jeszcze tylko ostatnie zdanie tekstu „I must fight this sickness, find a cure!” i koniec. Burza oklasków. Szok, a to dopiero pierwsza część koncertu! Dziesięć minut przerwy. Nie ma wyjścia, trzeba odetchnąć.

DISINTEGRATION

Przygasły światła i na zalanej zieloną poświatą scenie rozległy się delikatnie dźwięki dzwoneczków poruszających się na wietrze. Wszyscy fani wiedzieli co to oznacza. „Myślę, że jest ciemno i zanosi się na deszcz, powiedziałaś… „. Zabrzmiała „zwyczajna piosenka” – „Plainsong” czyli jeden z najwspanialszych utworów The Cure, podniosły, monumentalny, melancholijny i dostojny. A tutaj intro zostało jeszcze nieco rozszerzone, a dźwięki „podwodnej” gitary były chyba nawet wspanialsze niż na płycie. Nie potrafię słuchać tego utworu bez emocji – a podczas koncertu emocje te zostały wielokrotnie jeszcze spotęgowane. Trzeba być chyba naprawdę pozbawionym jakichkolwiek uczuć aby nie docenić takiego muzycznego arcydzieła. Zaraz potem zabrzmiał kolejny z wielkich – „Pictures Of You”, podczas którego wyświetlane były na scenie wyblakłe zdjęcia, wizerunki – znowu doskonale korespondując ze smutnym wydźwiękiem tekstu. Pozostając jeszcze przy obrazach towarzyszących wykonywaniu „Disintegration”, to o ile podczas grania przez zespół materiału z płyty „Pornography” na scenie wyświetlane były ascetyczne, czarnobiałe slajdy, teraz więcej było kolorów, a nawet ruchu i animacji. Podczas „Kołysanki” scenę spowiła Wielka Pajęczyna, po której dumnie kroczył cień Wielkiego Pająka we własnej owadziej osobie – w kulminacji niebezpiecznie zbliżając się do Roberta Smitha. Na „Fascination Street” przenieśliśmy się do nocnego miasta, pełnego świecących neonów i pulsujących szyldów, (ahh, ta soczysta ściana gitar!), zaś nagranie tytułowe zilustrowały obracające się ludzkie embriony i falująca woda. Znowu się powtórzę, ale płyta „Disintegration” została zagrana po prostu fenomenalnie, choć ciut ostrzej niż w oryginale. Jednak mimo to, nie straciła nic ze swej łagodności, a kto wie czy nawet i nie zyskała. Zresztą pamiętamy przecież sławny napis na albumie, który mówi: „The music has been mixed to be played loud, so turn it up.”… Publiczność, mimo kilku drobnych, w sumie nieistotnych, muzycznych potknięć zespołu, przyjęła „Disintegration” tak dobrze, że ponury dotychczas Pan Smith ożywił się nawet nieco i uśmiechnięty pospacerował trochę po scenie. Basista pozostawał jednak cały czas niewzruszony i nie pomógł tu nawet trzymany przez grupkę fanów napis „Simon Smile Please!”. Jednym z najbardziej pamiętnych momentów tej części koncertu była bardzo liryczna, wzruszająca wersja „The Same Deep Water As You”, z powiększonym obrazem twarzy Smitha wyświetlanym na scenie (kamera umieszczona była w / na (?) mikrofonie). Koniec płyty, burza oklasków. 15 minut przerwy. Nie ma wyjścia, trzeba odetchnąć i wypić zimne piwo w barze.

BLOODFLOWERS I…

W bufecie kolejka po piwo była tak długa, że na pierwszy utwór z „Bloodflowers” trochę się spóźniliśmy. Gdy powróciliśmy do głównej sali The Cure grali już piękną balladę o przemijaniu „Out Of This World” – gitara akustyczna brzmiała tu nad wyraz ładnie. Zmieniło się po raz kolejny także oświetlenie – niestety tym razem na gorsze, trzecia z płyt została bowiem zagrana w dość jasnym świetle, co według mnie, przeszkadzało nieco w skupieniu, a co za tym idzie w pełnym odbiorze muzyki. Chociaż miało to najprawdopodobniej oddać „sterylność” szaty graficznej tej właśnie płyty. „Watching Me Fall” tradycyjnie zabrzmiał chyba najostrzej ze wszystkich utworów, „ciągnąca się”, brudna i hałaśliwa ściana bezlitosnych gitar robiła wręcz apokaliptyczne wrażenie. A w dalszej części członkowie zespołu też się nie oszczędzali, gdyż album zabrzmiał naprawdę mocno. Część publiki, tej, która, jak się domyśliłem, poznała zespół całkiem niedawno, właśnie poprzez płytę „Bloodflowers”, bardzo się ożywiła. Soczyste gitarowe momenty (na pewno nie zapomnę wykonania „39”, podczas którego za sceną został ukazany palący się ogień, jak dobrze korespondujący z tym „I used to feed the fire!”), przerywane były, zgodnie zresztą z kolejnością piosenek na LP, spokojnymi, pełnymi melancholii fragmentami (jesienny „The Last Day Of Summer” zagrany po prostu pięknie) czy „There Is No If” z wprowadzoną pewną innowacją w stosunku do oryginału, czyli mocniej zaakcentowaną elektroniczną perkusją, a na koniec oczywiście „Bloodflowers”, na którego opis nie będę się tutaj nawet silił… Koniec części trzeciej. Nieprawdopodobny aplauz! To naprawdę wspaniałe uczucie tak stać z innymi ludźmi, których łączy prawdziwa kjurowa pasja i dla których muzyka The Cure to naprawdę ważna część życia. Owację na stojąco trwały nieustannie, dopóki zespół nie powrócił. A gdy to się stało, usłyszeliśmy tajemnicze gitarowe intro, czyli niesamowity „If Only Tonight We Could Sleep”. Ale najlepsze miało dopiero nastąpić! Zaraz potem na scenie zawrzało i rozpoczął się kultowy „The Kiss” w fenomenalnej wersji. Wydłużona, improwizowana, pełna furii, pasji i wściekłości solówka to było coś powalającego. Pomyślałem sobie wtedy, że jeszcze kilka minut a Smith rozwali tą swoją gitarę, ale na szczęście wytrzymała. Cholera, skąd ten facet bierze na to siły? Słyszałem opinie, że choćby tylko dla wykonania tego jednego utworu, warto się było w Berlinie znaleźć. I nie mam zamiaru z tym stwierdzeniem polemizować! Gdy skończyli, aplauz był jeszcze większy niż przedtem, Smith chyba się wzruszył, gdyż powiedział coś w stylu, że nie spodziewał się takiego odbioru i jest mu bardzo miło itd. A gdy po kolejnej chwili na scenie pojawiła się wielka litera „M”, było jasne, że będzie drugi bis. Tym razem usłyszeliśmy nagrania starsze, „M” właśnie, „Play For Today” i „A Forest”. Czapki z głów i kolejna burza oklasków. Zespół zszedł ze sceny, ale po dłuższej chwili, wywołując tym wielką euforię, wrócił by zagrać jeszcze raz! Oto przeżyliśmy nieoczekiwany powrót do korzeni Cure i ich pierwszej płyty, czyli „Grinding Halt” i „Boys Don’t Cry”, które to definitywnie zakończyły muzyczną ucztę – 4 godziny i 20 minut dźwiękowej kuracji (czyli najdłuższy koncert z wszystkich trzech z tej serii). Na czwarty bis nie udało nam się już zespołu namówić, ale to przecież tylko ludzie, mieli prawo odpocząć. Zresztą wszyscy byli potwornie zmęczeni, ale naprawdę szczęśliwi. Za podsumowanie niech posłuży treść wielkiego transparentu włoskich fanów mówiąca: „We fight sickness with the Cure”. Kuracja się powiodła! Ale na jak długo ta dawka wystarczy?

Tomasz „Slay” Pacyna
Relacja z koncertu pochodzi z serwisu Taboo.art.pl