Pusta ściana

Postanowiłem przesłać moje pierwsze wrażenia ze słuchania płyty, które były adresowane do kolegi. Proszę wybaczyć kilka wulgaryzmów, ale nie powinny one przesłaniać tego, co chciałem wyrazić. Można dokonać cięć…, ale refleksja ogólna z „seven” i z podsumowania jest dla mnie istotna.

Słuchanie:

Pierwszy utwór:
typowy kjurczak, taki sobie miły smęt. Takie „Plain song” Osłuchany, z koncertów, był już grany. Ale na CD kompresje i sterylizacje szumów, inżynieria muzyczna, klinika dźwięku: pediatria wraz z chirurgią. Tony czyste, linie każda z osobna, pogłosy wyważone, vox przestrzenny zmodyfikowany, by nie brzmiał naturalistycznie i tak jak u nas na słuchawkach. Wrażanie średnie, nic nowego, kolejna piosenka w zestawie, dobra, ale nie będę jej pamiętał. Żadnej transgresji, dla fanów!

Drugi utwór:
kurwsko wkurwiający. Słodko-cukierkowy. Jeśli znosiłem Friday, I’m in love, bo był robiony na hit i rzeczywiście się trzymał formą, to ten jest pawiem, wymiotem…Nasze Złe wspomnienia, mimo że niedorobione w drugiej części, biją go na głowę… Typowy radiaszczak, singielek, cukierkowo-słodki, ale młoda publika po techno będzie miało go w dupie i każe wyłączyć. Ani dla fanów, ani dla młodych, ani dla nikogo…

Trzeci utwór:
nuda, nuda, przewidywalne te bridże, zabawy z pogłosami, przejścia dość nużące, bez pomysłu. Refren trochę ciekawszy, fajne współbrzmienia, po których perkusja zabija braki kompozycyjne, a krzyk Smitha te braki tuszuje, wszystko wali mi po uszach, no i zwolnienie. Kurwa, jeśli człowiek ułoży za dużo piosenek, to potem zmaga się chyba ze sobą i gryfem i wymyśla jakieś kombinacje akordów!

Czwarty utwór:
znów jakiś pop. Takie sobie, do tańczenia, takie jakby Close to me, na koncertach było grane, taki podtrzymywacz nastroju w oczekiwaniu na następne hity, bylejaki, pewnie dla Smitha nie jest gorszy niż to, co robił w czasie swoich aranżacji w latach 80tych na The Glove (rewelacyjne pomysły, to jest płyta – nie The Cure, bo wtedy się rozpadli na chwilę, ale Sioux, o której nikt nie pamięta, a on tam tworzył). Słowem, utwór, który wydał mu się rozwinięciem jego pomysłów z lat dawnych i był w zgodzie z tymi odczuciami z tamtych czasów, ale…ale…rzecz tkwi w eufonii, tamte pomysły miały „to coś”, a te dźwięki? Wiesz, rzemieślnik zrobi coś, co się sprzeda, bo modne, ale na mnie nie zostawia żadnego wrażenia. On chce mnie zabawić? Nieudana próba, szkoda. Utwór co najmniej przeciętny, bez wyrazu.

Piąty:
brzmi jak niewykorzystany pomysł z Bloodflowers. Sprawnie zrobiony, niezła dynamika, ale niestety bez charakteru. Tego utworu nie da się zapamiętać jak Lullaby lub Lovesong. Narasta we mnie wrażenie rozczarowania! Gdzie jest ten Smith, który odnalazł te właściwe kombinacje dźwięków? Przecież nie słucham starych kawałków dlatego, że są stare! Nie! Taki A strange day to przy tym kawałku jest arcy, arcy, arcy dziełem. Muzyczny pomysł… Dla ludzi, którzy nie znają the cure może i nawet ciekawy, ale jakiś dziwny taki. Drugi raz nie pozwala się posłuchać, mija bez echa… Ale jestem wkurwiony!

Six:
plastikowe piekło, popłuczyny z „groźnych”, „agresywnych” utworów the cure. Ale gdzie tam mu do kawałków: the kiss, shiver and shake, a hundred years…Tak grają sobie, pełno zmian zaburzona kompozycja tymi zmianami, śpiewny refren, ale daleko, daleko Smithowi do poziomu utworu, i to jednemu z wielu, na „Kiss me, Kiss me.. pt. „like cocotoos”. Ten kawałek będzie dobrym „podtrzymaczem nastroju” na koncertach przed „klasykami”. Kolejne „po prostu granie”. Nie mam inspiracji Co będzie dalej??? Oby coś było!!!

seven:
fajna przestrzeń, perkusja ok, gitarka nabija rytmem, ale tekst z nadmiarem słów wchodzi jakoś tak krzywo, bridż chujowy, znów jakieś eksperymentalne granie. Może jego samo cieszy, ale te przewroty są dziwolągami. Utwór fajny. Smith trafia w oczekiwanie schematyków kjurowych, którzy z braku własnego zdania i z powodu tzw. „brzytwy abstrakcyjnej” wydestylowali w swoich mózgach oznaki „stylu the cure”. I ci dostali swoją wiązkę cech. Ale dla mnie? To pieśn bez duszy. Technicznie bez zarzutu. Utwór chyba właśnie musi mimo technicznej kompozycji, bazy, fundamentu w dźwiękach, coś mieć.. ten emocjonalny naddatek, który współgra z emocjami, wyzwoli emocje… Tego w nowym The cure nie ma. Zagrali ten kawałek technicznie, dla fanów abstrakcji muzycznej i ci go ocenią wysoko, ale ten utwór nie będzie dla mnie ważny. Smith chyba jednak cierpi, że gra do szablonów i dla fanów. Ależ rozpacz, mimo tej kasy za płytę. Żal mi, Tomek, tego, co piszę. Widzę człowieka, który tworzył tak mocne muzyczne przekazy i który teraz formalnymi i technicznymi gierkami chce mi powiedzieć, że już nie ma energii, by mi mówić jak w piosence „Sinking”: I am slowly down, as the years go by, I am sinking” Robert zmienił się mentalnie, zaspokojony w swej artystycznej pysze, spełniony, starszawy, wyśpiewany, wypróżniony artystycznie i emocjonalnie, bo emocje przecież gościa koło 50-tki są inne niz choćby 30-taka! Ale wciąż zmaga się, walczy z pustą ścianą. Jego bunt jest egzystencjalnym pęcherzem jego świadomości bycia i starzenia się, kiedyś o tym śpiewał tylko in abstracto jako młody, a teraz doznał starzenia się, no i niestety miał rację. Powinien zatem raczej szukać w tych doświadczeniach geriatrycznych inspiracji niż w formalnych eksperymentach, przepuszczanych przez sieć marketów i empików. Dramat, dramat! Gdyby the cure znalazło się na muzzo, wierz mi, byłoby niżej niż nasz Pogodzony!
Może następna piosenka wyzwoli mnie z okowów tych żałośnie smutnych refleksji? Słucham…

8:
znów kiszka dźwiękowa, brak wyraźnej linii melodycznej, utwór bez duszy, jakieś takie granie, które sprawny zespół mógłby sobie zagrać od tak… Znów nie czuję, żeby to było the cure z przekazem… Marnuję czas. Chyba piosenka The End z płyty Wish była prorocza: „every thing I have to say is just the same old song” Czuję się coraz gorzej, im Smith gra coraz szybciej… Nie, nie, nie … nie zgadzam się na los, który skazuje mnie na uśmiercenie tej płyty!

(…) przerwa, pisałem moją rcenzję na forum strony the cure.. recenzji negatywnej…

nr 9:
singiel, stylistycznie mógłby się zmieścić się na płytach, które lubię, ale znów jakieś drewno skrzypi w nim, maniera stylistyczna w głosie mnie razi. Dynamika ok, i w ogóle technicznie super… kolejna piosenka świetnie zrealizaowana, ale daleko za klasykami, kurwa, jak on w ogóle nagrał Disintegration? Gość stara się nadążać za czasami i nagrywać radosne pierdoły o miłości. Ale to już nie ta liga! nie ten czas! Kolejne pomioty Friday I’m in love, które nawet i dziś by się obroniło, ale nie to to???

nr 10: (uff, jeszcze tylko 3)
kurwa, zaraz mnie pierdolnie o glebę! Ta płyta będzie porażką. Smith się wprawdzie nie kompromituje, buduje muzykę, robi to sprawnie…, ale są to techniczne abstrakty stylu, który sobie wypracował. Smith jest  w matrixie. Tworzy fajne kjurowe w stylu utwory bez sensu dla mnie. Ocean dzieli te kawałki od choćby nawet Close to me! Cierpię! Kurwa, dwa razy więcej emocji doświadczam, gdy słucham naszego Pogodzonego. Nic dziwnego, że Smith ociągał się z wydaniem płyty. Drewno, drewno, technicznie super, beznamiętne piosenki o niczym, reprodukcje stylu the cure, coś dla tych, którzy będą zachwycać się konsekwencją stylistyczną the cure. Z buta!

nr 11 (aż się denerwuję)
uff, rozpoznaję nareszcie the cure, oby każda z piosenek była taka! Akceptuję! Granie jak z the glove, jak z okresu the top, o fajnie, choć nie są to płyty najważniejsze! Nareszcie!!! Tytuł: „Sleep whan I dead”. To mój faworyt! Jest cool! Trzyma poziom! Cool, cool! Perełka!

nr 12:
no lepiej, lepiej… nareszcie ta płyta rusza. Nareszcie muzyka, a nie pierdolenie kawałków w stylu… Pulsuje, jest szczero, mocno, przebija nasze propozycje emocjonalnie…, o tak! Tak brzmi the cure! Bezkompromisowo! O, nareszcie mnie zaskakuje, nareszcie czerpię satysfakcję i inspirację! Agresja, naturalizm, krzyk uzasadniony, forma nadąża za treścią! Może dlatego, że to utwór, który The cure grali już na wielu koncertach i dopiero teraz zgrali na płytę! Z przeróbkami, dawniej zwany chyba „Forever”, ale pewności mi brak.

nr 13, ostatni:
bylejakość, hałas, chaos, bicie w instrumenty, próba podtrzymania poziomu z poprzedniej pieśni, agresja ślepa, pachnie stylizacjami, trochę jak do Give me it, post-punkowe, ale udziwacznione, plastikowe, fałszywa dynamika, czuć, że znów formalizuje styl the cure. Goście są o niebo albo dwa nawet sprawniejsi od nas muzycznie. Ale ten utwór to dowód, że można tworzyć muzykę „niepotrzebną” nikomu.

Słowem, jeśli dotrwałeś do tego fragmentu maila, to dzięki serdeczne. Nasze projekty muzyczne nie są gorsze od tej płyty. Dla mnie nowa płyta the cure to fakt zmagania się Smitha także z własnymi mitologiami i nowymi strukturami osobowości. Aby nie przeciągać…

Posłucham sobie dla relaksu koncertu The Cure z trasy w 2005 (dvd) i nie dlatego, żebym kochał to, co stare, ale dlatego, że to, co nowe nie dało mi satysfakcji. Nie bedę pamiętał tej płyty, no może poza 2 utworami, ale też nie bóg wie, co! Kurwa mać, nikt nie ma gwarancji! A trudności z wiekiem zamiast maleć, tylko się potęgują! I tak chłop ma siłę, że trwa i nagrywa!

Dzięki!

Kermit