Zgodne z oczekiwaniami

Floating here like this with you, Underneath the stars, Alight for 13 billion years, The view is beautiful, And ours alone tonight, Underneath the stars…

Fani The Cure musieli czekać 4 lata, żeby usłyszeć te słowa (w moim przypadku ten czas skrócił się do lat dwóch – znam ten zespół mniej więcej od początku roku 2007). Słowa najpiękniejszego utworu otwierającego płytę od czasów „Plainsong” z legendarnej płyty „Disintegration” z 1989 roku.

Czy opłacało się czekać tyle czasu…? Niewątpliwie tak. Właściwie ten krążek miał ujrzeć światło dzienne już w roku 2006. Data premiery była ciągle przekładana, aż w końcu zatrzymała się na 28 października 2008. Niektórzy zniecierpliwieni fani oczekiwali zapewne albumu na miarę największych kjurowych arcydzieł z lat 80., co moim zdaniem graniczy z lekką naiwnością – nie oczekujmy przełomowych osiągnięć od kogoś, kto już takowych dokonał.

4 single zapowiadające „4:13 Dream” (czyli „The Only One”, „Freakshow”, „Sleep When I’m Dead” i „The Perfect Boy”), opatrzone enigmatycznym dopiskiem „Mix 13” nie szkicowały zarysu płyty zbyt przyjemnie. Muzyka wydawała się płytka, niedopracowana. Na szczęście – tylko się wydawała. Przejdźmy do sedna. Wspomniane i zacytowane na początku „Underneath The Stars” jest przepięknym utworem. Zdecydowanie jeden z moich faworytów. Wspaniały wstęp. Genialne zakończenie, wbijające słuchacza w fotel tudzież inne siedzisko znajdujące się pod jego pośladkami.

Dawno nie udało im się tak poruszyć już pierwszą piosenką. „The Only One” – nie wiem, czym się różni od wersji singlowej, ale jakimś cudem podoba mi się o wiele bardziej. Lekka popowa muzyka w bardzo dobrym wydaniu, przywołująca na myśl „High” z płyty „Wish”. „The Reasons Why”, mimo słowa „suicide”, użytego w tekście kilkukrotnie, jest jakby kontynuacją poprzedniego utworu – przyjemny, wpadający w ucho gitarowy motyw, sprawiający wrażenie stosunkowo radosnego. Potem następuje mały eksperyment – lekko dyskotekowy „Freakshow”, doświadczenie jak najbardziej udane (mimo negatywnej opinii wielu zwolenników mroczniejszej odsłony The Cure).

„Sirensong” – delikatne, rozmarzone mini-cudo, kojarzące się z „Jupiter Crash”. Szkoda, że trwa niespełna dwie i pół minuty. „The Real Snow White”. Nie jest to utwór zły, jednak gdybym miał wybrać najsłabszy moment „4:13 Dream” – nastąpiłby on właśnie tu. „The Hungry Ghosts”, piosenka, którą zaczynam doceniać coraz bardziej po każdym przesłuchaniu. Następnie kolejny, trochę „drapieżny” (w jak najlepszym znaczeniu tego słowa) eksperyment – „Switch”. Lekki „The Perfect Boy”, mój faworyt spośród 4 singlowych piosenek. „This. Here And Now. With You”, lekko rozmarzony, subtelnie zaczynający się utwór. „Sleep When I’m Dead”, kolejna niespodzianka (mimo tego, że poznana wcześniej na singlu).

Tak powinna wyglądać współczesna muzyka. Dwa utwory kończące płytę stanowią zdecydowanie najcięższą część albumu. Psychodeliczne „The Scream”. Napięcie budowane z każdym słowem, każdym dźwiękiem. Niebezpodstawne skojarzenia z genialnym albumem „Pornography”. Pan Smith popisuje się umiejętnościami wokalnymi, wykonując w połowie utworu tytułowy scream. Rzecz to genialna, rzecz doskonała. Z racji, że tylko tym utworem mogę się zachwycać przez bliżej nieokreśloną ilość czasu przejdźmy do ostatniego utworu – jakże sugestywny tytuł „It’s Over”. Jest ostro, jest gwałtownie, jest szybko. I get up And it’s over…

Podsumowując – „4:13 Dream” jest dokładnie takie, jakiego się spodziewałem. Bynajmniej nie jest przełomowym arcydziełem. Bynajmniej też nie jest płytą, którą należy przekreślić. Jest płytą bardzo dobrą, swego rodzaju wędrówką przez całą historię The Cure. I mimo tego, że chyba każda piosenka budzi skojarzenia z czymś, co już mieliśmy okazję usłyszeć, razem tworzą świeżą, pozytywnie zaskakującą całość. Całość, do której jeszcze nie raz będę wracał (choćby ze względu na utwory z numerami 1 i 12, dla których całkowicie straciłem głowę).

Marcin „Kjuroman”
Recenzja znaleziona na wpmt.pl