Panowie, przestańcie nagrywać!

(Recenzja napisana 18 grudnia 2008 roku…)

Prezydent Kaczyński zawetował niedawno ustawę o emeryturach pomostowych… i dobrze zrobił! Do listy zawodów, którym taka emerytura przysługuje należy bowiem bezwzględnie dopisać recenzenta muzycznego. Szczególnie jeśli na każdym kroku musi zmagać się z płytami w rodzaju „4:13 Dream”.

Na wstępie kilka słów wyjaśnień. Cure jest bez wątpienia jednym z najważniejszych zespołów wszech czasów i nikt nie ma zamiaru podważać tego faktu. Panowie złotymi zgłoskami zapisali się w historii muzyki popularnej wydając w każdej dekadzie, począwszy od lat 70. do dziś, przynajmniej jedną znakomitą płytę. Piszę przynajmniej, bo w latach 80., czyli w okresie największej świetności grupy takich albumów było kilka. A tu oczywiście nie chodzi jedynie o samą twórczość, ale i o wizerunek oraz styl. Ciężko policzyć składy, które w swojej image’owej filozofii, w ciągu tych wszystkich lat czerpały pełnymi garściami z pierwowzoru, jakim był ansambl Roberta Smitha.

„4:13 Dream” nagrywali, jako kwartet. Do produkcji zaprzęgli Keitha Uddina, który nowej formie grupy miał zapewnić brzmienie bardzo bliskie koncertowemu żywiołowi. Wykroili z płyty cztery single i w erze, kiedy za najnaturalniejsza formę wydawniczą postrzegamy singla, wydali rzecz trwająca 53 minuty. Czyli dwa wyjścia – świetny album albo totalnie bezkrytyczni twórcy. Wybieram bramkę numer dwa. Cztery lata czekania na nic.

Trzynasty studyjny longplay grupy przypomina nieudaczny miks „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”, „Wish” i ostatniego „The Cure”. Lecz niestety w żaden sposób nie dorównuje wymienionym pozycjom Wyspiarzy. Niby jest tu popowa twarz grupy, ale paradoksalnie mimo „jasnego” i względnie lekkiego (żeby nie powiedzieć błahego i konformistycznego) songwritingu brakuje dobrych kompozycji. „Brakuje” to złe słowo – nie ma ich wcale. Powiedzmy, że można próbować bronić „The Only One”, „The Reason Why”, „The Sirens Song”, czy „This Here And Now. With You” , ale to i tak wszystko szarzyzna, grubo poniżej ich możliwości. O ile jednak ocena samych utworów jest jeszcze rzeczą względną to produkcja i brzmienie naprawdę przyprawiają o ból głowy. Toż to jest, jak czarny sen T.Love’u z połowy lat 90. Dramat, wstyd i odrzut, a nie światowa produkcja.

W latach z dwójką z przodu Cure wydali trzy albumy. „Bloodflowers” przez wielu fanów uważane jest za ważną pozycję w dyskografii. „The Cure” z niezrozumiałych przeze mnie przyczyn stało się obiektem powszechnej krytyki. Okej, być może to nie czołówka, ale przynajmniej miało momenty („Labyrinth”, „Before Three”, The End Of The World’) i wciąż pozostaje dla mnie jednym z ich bardziej niedocenionych dzieł. Tymczasem „4:13 Dream” wysyła jasny komunikat – Panowie, przestańcie nagrywać.

Kto był w lutym na ich występach w Polsce wie, że Cure’om nie brakuje scenicznej energii i radości z grania, ale błagam! Twórczo wyładowujcie się koledzy lepiej na koncertach i nie podkładajcie kolejnych min pod swoją imponującą, dotychczasową dyskografię.

Marek Fall
Portal Onet.pl Muzyka