The Cure to zespół pod wieloma względami wyjątkowy. Po pierwsze, nigdy nie zeszmacili się medialnie. Po drugie, wymykają się wszelkim schematom, łatkom i szufladkom – przez ponad 30 lat istnienia wciąż wierni swojemu stylowi, który właściwie nie sposób zdefiniować. Po trzecie wreszcie, głos Roberta, teksty Roberta, po prostu Robert Smith. Daleka jestem od bezgranicznego zachwytu nad czymkolwiek, ale w tym przypadku do doskonałości, zaiste, niewiele brakuje… Jaka szkoda, że nie można tego powiedzieć o biografii autorstwa Richarda Carmana.
Na początek dwa spostrzeżenia natury technicznej:
1) in minus – książka jest cieniutka, ma zaledwie 256 stron, a stojąc obok pokaźnych biografii innych wielkich muzyków z równie pokaźnym dorobkiem, Iggy’ego Popa (Iggy Pop. Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca), Davida Bowie’ego (Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię) czy Ozzy’ego Osbourne’a (Ja, Ozzy) wygląda wręcz mizernie;
2) in plus – wydawnictwo Anakonda postarało się o naprawdę solidne wydanie (pomijając miejscami niedbałą korektę): twarda okładka, znakomitej jakości papier, ładne rozwiązania graficzne (tytuły rozdziałów czcionką z „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”).
No. A teraz przejdźmy do rzeczy. Powiem wprost: fani Roberta Smitha nie znajdą w tej książce absolutnie niczego nowego. Kilka lakonicznych uwag dotyczących dzieciństwa i dorastania, dywagacje na temat idoli i inspiracji oraz spora liczba znanych cytatów to właściwie wszystko, czym autor próbuje przybliżyć nam jego sylwetkę. Główna postać jawi się nam jako „imaginary boy”, ale w tym złym znaczeniu; człowiek z szarego papieru, wobec którego pozostajemy w sumie obojętni. Robert ma depresję? Och. Robert nadużywa alkoholu? Ups. Zespół jest na krawędzi rozpadu? Zdarza się. Rozumiem, że autor nie miał dostępu do zbyt wielu źródeł (większość to artykuły z gazet). Wobec tego powstaje pytanie: po co porywać się na pisanie biografii? Richard Carman najwyraźniej sądzi, iż pisać każdy może. No cóż, nie. Bycie nawet najbardziej zagorzałym fanem w żadnym stopniu nie uprawnia do tego, by chwytać za pióro. Słownictwo Carmana jest ubogie i monotonne, drażnią nikomu niepotrzebne wycieczki osobiste, poza tym pojawia się kilka błędów merytorycznych.
Autor skupia się, co zrozumiałe, na procesach nagrywania kolejnych płyt, kręcenia teledysków i przebiegu tras koncertowych (należyte miejsce poświęcono epizodowi z Siouxsie and the Banshees). Niestety, i tu wieje nudą. Nic nie wnoszące opisy sprawiają, że potencjalnie fascynująca lektura zamienia się w skuteczny środek na sen. Są wszak i lepsze momenty, jednak jest ich zdecydowanie mniej, niż tych gorszych. Po macoszemu potraktowany został temat tak charakterystycznych tekstów Roberta; czyż nie warto byłoby pochylić się nad próbą głębszej ich analizy? Zasadniczo jednym z najbardziej wciągających fragmentów jest kilkustronicowa dywagacja na temat subkultury gotyckiej, ze szczególnym naciskiem na spory o to, co nią jest, a co nie jest. Tutaj autor gada mniej więcej z sensem i na temat.
Jako wieloletnia miłośniczka dokonań Roberta i kolegów, przebrnęłam przez tę pozycję z trudnościami, acz bez większych obrażeń (jestem zawzięta). Zdecydowanie nie polecam jej ‘kjurowym’ nowicjuszom – także dlatego, że opiewa w wydarzenia tylko do roku 2005. Fani bowiem, bez względu na to, jak złą biografię będą czytać, fanami pozostaną. Szkoda byłoby, gdyby ktoś, kto jeszcze nie zna The Cure, zraził się do nich poprzez dzieło Richarda Carmana. W ostatecznym rozrachunku decyduje, oczywiście, muzyka. Najlepszym rozwiązaniem będzie więc odłożenie tej beznamiętnej książki na półkę i zatopienie się w zimnej jak lód „Pornography”, tęsknej „Wish”, majestatycznej „Disintegration”… W dźwiękach i słowach, które są w stanie poruszyć do głębi.
Marta Gęsigóra