The Cure trzy dekady alternatywy

Gazeta Wyborcza, 18 lutego 2008 r.

– The Cure to ja – mógłby mówić o sobie Robert Smith. Jego zespół dzisiaj i jutro da na warszawskim Torwarze i w katowickim Spodku dwa wyprzedane do ostatniego miejsca koncerty.

Kilkanaście tysięcy wejściówek na koncerty The Cure w dwóch największych i najbardziej prestiżowych halach w kraju sprzedano na wiele tygodni przed przyjazdem grupy i to już daje wyobrażenie o pozycji, jaką ma ta grupa wśród polskich fanów. To zespół, który już dwa razy wcześniej występował w Polsce.

Nowa płyta grupy, nad którą prace trwają już od dwóch lat, planowana jest dopiero na maj tego roku. Poprzedni album zespół wydał cztery lata temu. Nie przyjeżdża więc do nas, żeby promować premierowy materiał. Widzowie w Katowicach i Warszawie usłyszą przede wszystkim dobrze znane utwory. W przypadku The Cure nie ma to jednak znaczenia – gdyby to określenie nie zdewaluowało się skutecznie w ostatnich latach, grupa Roberta Smitha jak mało kto zasługiwałaby na określenie „kultowa”. Ma wierną armię fanów, którzy są z nią na dobre i na złe.

Pióra na kjura

Siła The Cure polega na tym, że to jeden z największych kameleonów muzyki rockowej – kilka razy zaskakiwał publiczność nowym pomysłem na granie, nie wspominając już o zmianach w składzie (przez grupę przewinęło się 12 muzyków). Miewał parę artystycznych dołków. Ale zawsze – nawet po albumach, na których krytyka nie zostawiała suchej nitki, a przy grupie zostawała garstka najbardziej oddanych wyznawców – potrafił powrócić na szczyty list przebojów, zdobywając jednocześnie nowe pokolenia słuchaczy.

The Cure to także fenomen psychologiczny. Spora część popularności grupy opiera się na utożsamianiu się fanów z jej liderem – Robertem Smithem. To jeden z najważniejszych twórców postpunka. Najciekawszy obok Iana Curtisa z Joy Division wyraziciel lęków i niepokojów pokolenia wchodzącego w dorosłe życie na przełomie lat 70. i 80. A także jedna z najbardziej wyrazistych osobowości muzyki nowofalowej – zaraz obok Bono, Morrisseya i muzyków Depeche Mode prawdziwa ikona ówczesnej brytyjskiej popkultury. Artysta niezwykle wyrazisty i sugestywny – jego słuchacze tak samo utożsamiali się z jego muzyką czy tekstami, jak i wyglądem. W czasach największej popularności zespołu widownię na koncertach The Cure zaludniały kopie Smitha – androgyniczne postaci z natapirowanymi, ufarbowanymi na czarno włosami, w rozciągniętych czarnych swetrach, z ustami niedbale umalowanymi karminową szminką. I chociaż sam Smith kilka razy drastycznie odcinał się od tego wizerunku, określenie „pióra na kjura” jest do dziś czytelnym praktycznie dla całego pokolenia lat 80. synonimem konkretnej fryzury.

Fobie i obsesje

Osobowość Smitha odcisnęła na The Cure niezwykle silne piętno. To jego zespół, realizacja jego artystycznych wizji i medium, za pośrednictwem którego zamienia w piosenki prywatne fobie i obsesje. Dziś Robert pozostaje jedynym członkiem grupy, który gra w niej bez przerw od początku działalności. Założył ją w 1976 r. w podlondyńskiej miejscowości Crawley (zespół występował najpierw jako Malice, potem Easy Cure) z grupą szkolnych kolegów. Pierwsze single „Killing An Arab” czy „Boys Don’t Cry” natychmiast stały się klasycznymi pozycjami w historii muzyki nowofalowej. Ale już na albumie „Seventeen Seconds” (z niego pochodzi „The Forest”, kolejna żelazna pozycja wśród przebojów grupy) The Cure skręciło w stronę muzyki bardziej mrocznej, klimatycznej, niepokojącej. Choć nigdy do końca się z nią nie utożsamiał, zespół stał się prekursorem i gwiazdą rodzącej się sceny gotyckiej.

Grupa Smitha ma za sobą wiele stylistycznych zakrętów. W 1982 r. wydała album „Pornography” – jeden z najbardziej mrocznych i depresyjnych albumów w historii muzyki rockowej, zapis emocjonalnego rozchwiania lidera grupy – aby dosłownie chwilę później wydać na singlu nieomal wzorcową popową piosenkę „Let’s Go To Bed”. Ta artystyczna schizofrenia nigdy nie pozwalała na jednoznaczne zaszufladkowanie The Cure, ale też umożliwiała grupie docieranie do bardzo różnej publiczności. W latach 80. The Cure zaskakiwało nieomal na każdym kroku – emanującym elektronicznym chłodem „The Walk”, jazzującym „Lovecats”, rozkołysanym rytmami „Caterpillar” czy tanecznym „Why Can’t I Be You” (z albumu „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”, na którym niektóre eksperymenty grupy, na przykład aranżacje wykorzystujące instrumenty dęte, przyprawiły ortodoksyjnych fanów zespołu o palpitacje). W każdym z nich Smith udowadniał wielką popową wrażliwość – bez względuna to, jaką woltę stylistyczną wykonywał jego zespół, i tak jego utwory pozostawały przede wszystkim świetnymi piosenkami, czego dowodem dwa sztandarowe, reprezentujące nowofalowy nurt twórczości The Cure utwory – „In Between Days” czy „Just Like Heaven”.

Popowy ideał

Na początku lat 90. The Cure uznawane było za najbardziej popularną grupę alternatywną na świecie. Paradoksalnie, choć nadchodząca dekada miała przynieść triumf rocka niezależnego, zespół Smitha trochę spuścił z tonu. Ale nawet w gorszych momentach potrafił być nieobliczalny. W 1990 r. – gdy popularność muzyki house osiągała szczytowy poziom – wydał album „Mixed Up” z remiksami wcześniejszych przebojów. Dwa lata później nagrał album „Wish”. Choć jako całość nierówny, zawierał absolutną perłę – piosenkę „Friday I’m In Love”, w której Smith po raz kolejny zbliżył się do popowego ideału. W 2000 r. nagrał album „Bloodflowers”, który wypełniają długie, snujące się i rozwijające powoli kompozycje, po raz kolejny pokazując, że grupa nie ma sobie równych w operowaniu niepokojącym klimatem.

– Jesteśmy zbyt starzy, aby być alternatywni, i zbyt alternatywni, by być starzy – śmiał się kilka lat temu Smith w wywiadzie dla redakcji muzycznej portalu Yahoo!. The Cure – przynajmniej generacyjnie – rzeczywiście niebezpiecznie z pozycji kreatywnej gwiazdy przesuwa się w rejony zarezerwowane dla muzycznych dinozaurów. Muzyka grupy jednak wciąż się broni, a i sam zespół odświeżył swoje oblicze – znów zmienił skład (do grupy po długiej przerwie wrócił związany z nią od lat Porl Thompson), zrezygnował z instrumentów klawiszowych i postawił na mocniejsze, gitarowe brzmienie.

Nowa fala, gotyk, indie rock, dance punk – wpływ The Cure na muzyczne mody ostatnich trzech dekad trudno przecenić. Dziś, gdy na świecie modna jest „new rock revolution”, piosenki Smitha znów brzmią niezwykle współcześnie. W Spodku i na Torwarze obok pamiętających pierwsze single grupy reprezentantów pokolenia lat 80. zobaczymy niewątpliwie sporo wystylizowanych 20-latków, którzy przyjdą zobaczyć na żywo grupę inspirującą ich dzisiejszych idoli. – Nasza publiczność wciąż się odmładza – mówi Smith. – Po prostu pewien rodzaj muzyki zawsze będzie przyciągał konkretną grupę słuchaczy. Bez względu na ich wiek.