Tęsknota za klawiszami.
Melancholijny rock The Cure był w Spodku punkową ostrościa. Jak na wszystkich koncertach bieżącej trasy zabrakło klawiszowca. Odsądzany przez wielu od czci i wiary instrument w muzyce kjurów jest niezwykle ważny. Dopiero jego brak pokazał jak wielką daje przestrzeń i jak wiele melancholii. Bez klawiszy Cure mieli mniej z nowej fali, więcej z punk-rocka. A Robert Smith wciąż miał moc. Bite trzy godziny koncertu n-ty raz z rzędu. Ta moc nie wszystkim się podobała, szczególnie, że na katowickim koncercie zabrakło wielu hitów. Track-lista zdecydowanie różniła się od warszawskiej, a tamten gig przypominał koncert życzeń.
Nie wiem czy na Torwarze nie bawiłbym się w związku z tym lepiej, chociażby dla większej porcji Desintegration. W Spodku trudno jednak było nie być pod wrażeniem. Udało się to kilku malkontentom z TheCure.pl, których serdecznie pozdrawiam. Na szczęście mam dużo mniejszą wiedzę muzyczną i nie wyłapuje pęknięć, fałszywych nut i nie obserwuję z dalszych miejsc na płycie rozmów, które mają przesądzać, że źle się czuje zespół danego dnia. Słyszę ostry, gitarowy koncert. Brakuje mi przestrzeni i smutku klawiszy, ale kupuję taką wersję The Cure jaka jest dostępna. Nawet bez wizualizacji, za którymi tęsknili widzowie wspominający katowicki koncert sprzed 12 lat. Robert Smith i jego ekipa pozostaną wielkimi, bo wciąż potrafią z siebie dać wszystko, udowadniają, że ich muzyka i teksty są przemyślane i wbijają w człowieka energię i nostalgiczny uśmiech za jednym zamachem. Ich muzyka niesie, a koncert na pewno przewyższa poziomem występy wielu innych weteranów, nie mówiąc o reaktywantach.
A w samych Katowicach cudowne odkrycie- 'Bar pod Czwórką’. Takich miejsc we Wrocławiu już nie ma. Takich miejsc zazdrościmy Anglikom, Francuzom i Włochom patrząc jak chodzą do tej samej knajpy od 30 lat. W Polsce te miejsca obciążone są różnymi patologiami PRLu. Więc to mordownie jak Bałtyk lub bary mleczne po prostu. Pod Czwórką, w Katowicach, na ulicy Kochanowskiego jest zupełnie inaczej. Ciepło bije od pieca opalanego drewnem i właściciela, który zaprasza na pokoje. Na pokojach jest wiekowo, ale nie staroświecko, czy cepelijnie. Po prostu tradycyjnie w dobrym guście. Można i wypić piwo i wychylić głębszego. Zjeść kluski śląskie, pierogi, kotlety. Specjalnością są autorskie zapiekanki. Ze starego telewizora leci TVN 24, a w toalecie mamy intrygujące wejście po schodkach i -dzięki ciekawej akustyce- słyszymy wszystko co dzieje się pod naszą nieobecność przy stolikach. Katowicka Czwórka jest na piątkę. Pozazdrościć.
***
W Katowicach zagrał wczoraj legendarny zespół The Cure. Na koncercie był Janek Pelczar, który podzielił się na naszą prośbę wrażeniami z czytelnikami 5 W.
The Cure zaskoczyli publiczność w katowickim Spodku. Dla niektórych oddanych fanów, wpisujących komentarze na TheCure.pl drugi koncert w Polsce zagrany dzień po pierwszym był wobec tego porażką. Głównie dla tych, którzy na pierwszy nie pojechali. W pełni zadowoleni mogą być- idąc tym tropem- jedynie widzowie obu występów. Najwięksi fani zatem będą górą. Pytanie: czy rzeczywiście koncert nie był udany?
Odpowiedź: tylko dla dążącego do trudnej do zaspokojenia perfekcji malkontenta. Zarzut postawiony przed zespołem brzmi: za mało hitów, znanych z poprzednich koncertów, radykalnie inne wykonanie, zbyt duże zamieszanie w doborze poszczególnych utworów, brak wizualizacji na scenie. Rzeczywiście koncert mógł zaskakiwać. Zamiast koncertu życzeń otrzymaliśmy głównie mocno rockowe kawałki i jeszcze bardziej rockowe aranżacje. To wymuszona zmiana: w bieżącym tournee nie występuje klawiszowiec. The Cure nie mają swej przestrzeni i melancholii, za to pokazują pazur i moc. I to jest dla mnie przyczyna nie porażki, a sukcesu.
Przeboje i znana powszechnie stylistyka pokazałyby jedynie znany doskonale od lat wymiar zespołu. Inne podejście, punk-rockowy charakter koncertu, brzmienie ostrej gitary, to wszystko pokazują, że weterani z The Cure wciąż potrafią zagrać MŁODZIEŻOWO. Jeśli w tym momencie spotykają się z zarzutami fanów, to jest to bardzo niesprawiedliwe. Oczekiwania muszą od czasu do czasu rozminąć się z rzeczywistością. Zespół, który zagra trasę pełną identycznych koncertów nie będzie twórczy, świeży, zawiedzie większą liczbę fanów. Poza tym Robert Smith i jego koledzy udowadniają, że są w stanie pokonać największą słabość innych weteranów: nie starzeją się na scenie. Przez trzy godziny dają fanom prawdziwy wycisk. Ostre riffy potrafią urwać wyciszeniami łagodnymi jak tykanie zegara, ale nie schodzącymi do ciszy całym pasażem. To nagłe cięcie, przejście z jednego poziomu na drugi:
absolutnie genialna sprawa. Poza tym teksty i muzyka wciąż brzmią tak samo wyraziście. Fani The Cure często musieli znosić w latach 80. pomstowanie wielbicieli Sex-Pistols, że nie są żadnymi punkami. Gdy w latach 90. Sex Pistols reaktywowali się na trasę koncertową, byli własną karykaturą. Mało śmieszną, bardzo żałosną. Kilkanaście dni temu widziałem u kolegi koncert z Tokio, a dla porównania słuchaliśmy oryginalnych ścieżek z płyt. Różnica kolosalna. The Cure zdołali tego uniknąć. Rutyna to u nich doświadczenie.
Konsekwencja zaś to także otwieranie się na jeszcze nowsze fale. To właśnie na organizowanym przez Cure festiwalu Curiosa grali Mogwai, The Rapture i Interpol. Nie trzeba mówić o tak otwartych wielbicielach jak Marylin Manson, czy Smashing Pumpkins. Po koncercie w Spodku zawiedzeni mogą być fani gotyku, którzy teraz jadą bodajże do Łodzi na Fields of the Nephilim, ale jeśli tylko nastawią się na dobrą muzykę, bez gatunkowego uwiązania- wspomną katowicki występ jako dobry. The Cure ponad wszystko zagrali bowiem jak oryginalna kapela, a nie żaden punkowy Depeche Mode, depeszowy Sex-Pistols, czy popowo-punkowy Sisters of Mercy. To do Roberta Smitha trzeba nawiązywać.
Janek Pelczar
Powyższe teksty ukazały się na blogu „Ian” oraz portalu „5władza” w lutym 2008 roku.