„Bloodflowers” to wielki finał osiemnastoletniej trylogii, którą rozpoczęło „Pornography” z 1982 roku a kontynuowało „Disintegration” z roku 1989. To finał ciężki, bolesny i przytłaczający. To powalający koniec mrocznej opowieści, ale czasami trudny do zaakceptowania (odrobina kakofonii w „Watching me fall” i „39”), chyba tylko dlatego że już przy drugim utworze rzuca o ściany i na kolana, co niektórzy mogą mieć mu za złe, zwłaszcza że w nagraniu finałowym, będącym jednocześnie tytułową kompozycją po prostu miażdży, używając przy tym wyszukanych metod, opatentowanych już lata temu przez The Cure z „podwodną” gitarą na czele. Ale nie brak też momentów lżejszych, choćby przy „There Is No If…”, gdzie wokal zdecydowanie króluje nad muzyką. Smutku i goryczy wszechpanującej w tekstach i pogłębianej przez muzykę nie równoważy praktycznie nic, bo odrobinę radości odnajdujemy chyba tylko przy weselszych dźwiękach „Maybe someday”, którego tekst można interpretować jako zapowiedź końca zespołu, który już niejednokrotnie zapowiadano a który dotychczas nie nastąpił…
Na świecie album był promowany singlem, na którym ukazał się utwór otwierający album: „Out of this world”. Ta spokojna i raczej pozbawiona cech przeboju kompozycja zdecydowanie nie pasuje do wizerunku pierwszego singla, który z definicji nie tylko powinien podsycyć apetyt na album, ale także zawojować listy przebojów. Pod tym względem Polska została potraktowana przez zespół specjalnie – tylko w naszym kraju jako pierwsze wyszło na singlu przepiękne „The last day of summer” z bajecznym, ponad dwuminutowym gitarowym wstępem, skutecznie i zasłużenie szybko trafiając prosto do serc słuchaczy i na pierwsze miejsca list przebojów (między innymi w radiowej Trójce). Motywy gitarowe w tym utworze należą do tych, które po usłyszeniu nie tak łatwo się zapomina. Drugim singlem, który już nie wyróżniał żadnego z krajów, było „Maybe someday”. Co innego jeśli chodzi o cały album, który w Japonii (i chyba Austarlii) poszerzony został o dodatkowy utwór – „Coming Up”, umieszczony jako piąta kompozycja.
Na „Bloodflowers” przemycono niemal szczątkowe ślady elektroniki, której najwięcej można usłyszeć w podkładzie do „Where The Birds Always Sing” i w motywie przewijającym się przez cały czas w „The Loudest Sound”. Brak tutaj partii klawiszowych, które odgrywałyby pierwszoplanowe role, jeśli już takie są to rozpływają się jedynie w tle, dopełniając motywów przewodnich. Każda kompozycja to królestwo czystych gitar, nie przepuszczonych przez przesadną ilość zbędnych efektów. A jak wiadomo brzmienie gitar to znak rozpoznawczy The Cure. Struny ciężko oddychają, sapiąc niskimi tonami w „Wathing me fall”, najdłuższym wokalnym utworze w historii zespołu (trwa on ponad 11 minut!) i ciuchutko wydobywają z siebie akordy w wyciszonym „There Is No If…”, wypuszczając w eter w innych przypadkach jak zwykle śliczne melodie. Momenrami jest naprawdę urzekająco…
Kolejny „ostatni album The Cure”, jak zapewniał Robert Smith do dzieło nieprzeciętne, przemyślane i odważne (nie na codzień na albumie znajdujemy jedenastominutowy utwór nie będący łatwy do przyswojenia). Co ciekawe album miał swoją premierę dokładnie w Walentynki, co podpowiada w jakim kierunku powinna iść jego interpretacja, choć z pewnością znajdzie się w niej pełno żalu i smutku po utraconym szczęściu i bólu związanym z miłością. Ale interpretacja to już sprawa indywidualna. Zdecydowany minus tego wydawnictwa to jedynie to, że nie słucha się tej muzyki lekko i naprawdę można popaść w depresję i pewne zmęczenie…
Recenzja znaleziona na stronie mizantropia.org