Konstrukcja wieńczącą dzieło

Ta płyta jest po prostu uzależniająca, muzyka i teksty całymi dniami (a potem i tygodniami) chodzą po głowie, nie dają spokoju, prowokują do myślenia i refleksji. Robert Smith jak mało który artysta potrafił ubrać w język muzyki wątpliwości, fobie, obawy i rozczarowania, które dotyczą przecież prawie wszystkich ludzi. Wiem, nie mówię tu nic nowego, ale to chyba dowód na to, że podobnie rozumujemy i w podobny sposób odbieramy to, co The Cure tworzy i przekazuje. Subiektywizm jest rzeczą oczywistą i nie trzeba o nim wspominać.

Plainsong – początek jest dość idylliczny. Ot, delikatne dzwoneczki przerwane monumentalnym uderzeniem klawiszy. Tylko gitara jakby płakała… Oczyma wyobraźni widzę mężczyznę i kobietę na plaży, patrzących w morze. Przez długi czas stoją w milczeniu, aż w końcu odzywa się ona. Tak, zachmurzyło się, zbliża się deszcz. A ten wiatr wieje, jakby zwiastował apokalipsę… To zapowiedź burzy, prawdziwego emocjonalnego sztormu, który podzieli tą dwójkę. Ona to wyczuła. On też zaczyna…

Pictures Of You – chyba najpierw powinienem zaznaczyć, że z całej płyty właśnie ten utwór jest mi najbliższy i darzę go największym sentymentem. Cały album jest po prostu genialny, a Pictures Of You stanowi klasę samą w sobie. Opowieść o człowieku, który żyje tylko wspomnieniami. Godzinami ogląda zdjęcia swojej ukochanej i przypomina sobie szczęśliwe dni. Tak długo żyje wśród wyobrażeń tej jednej jedynej, że nie widzi już nic poza nimi. Przed oczami wirują mu obrazy jesiennych i zimowych spacerów. Objęcia, pocałunki, czułe słowa. Ale nagle przychodzi opamiętanie, a wreszcie gorycz. Gdybym tylko pomyślał o odpowiednich słowach, gdybym tylko potrafił, już nigdy nie musiałbym niszczyć Twoich zdjęć. Nie wiesz, że nigdy niczego tak nie pragnąłem, jak czuć Cię głęboko w moim sercu? Ale ona już nie słucha, nasz bohater mówi do siebie.

Closedown – taki trochę przerywnik, nieco leniwy. O czym? O nieubłagalnie upływającym czasie i pragnieniach niemożliwych do zrealizowania. Ostatnia zwrotka mówi zresztą sama za siebie – „Gdybym tylko mógł wypełnić swoje serce miłością”.

Lovesong – muszę przyznać, że ten kawałek często budził we mnie dużo wątpliwości. Nie chodzi o wartość artystyczną – ta jest ponadprzeciętnie wysoka – ale o nastrój jej towarzyszący. Piosenka o miłości, ale chyba dość przewrotna. Bo choć Robert wyznaje swojej ukochanej miłość w sposób najprostszy (najpiękniejszy?), to jego głos jest niepewny, tak jakby się łamał. A muzyka podkreśla atmosferę smutku. Niech Smith mówi, co chce – mimo, że Lovesong to prezent ślubny dla Mary, ale w tej piosence jest coś przygnębiającego.

Last Dance – ukochani nie mieszkają już razem. Coraz rzadziej się spotykają, coraz radziej ich myśli pochłania ta druga osoba. Ale obiecują sobie, że będą zachowywać się jak dorośli, więc spotykają się po raz ostatni. On bardzo się cieszy na jej widok – oczekującej, zbyt punktualnej ale piękniejszej niż kiedykolwiek wcześniej. Tu mała dygresja, czy podczas kryzysu związku i konfrontacji z drugą stroną po raz ostatni (lub „ostatni”, bo ostatni niejedno ma imię) patrzyliście na nią/niego w nieco inny, bardziej przychylny sposób? On patrzy na nią i na chwilę zakochuje się w niej ponownie. Ale to tylko moment, bo po chwili zdaje sobie sprawę z sytuacji i może tylko wyznać, że tym razem to z pewnością ich ostatni taniec…

Lullaby – znam takich, którzy mimo wielkiej sympatii do tego kawałka, uważają go za rzecz na Disintegration trochę odstającą od reszty. No bo jak to, płyta o relacjach damsko-męskich i kryzysach wieku średniego, a tu nagle historyjka o człowieku-pająku? Ja widzę to tak. Bohater utworu, przeżywający właśnie rozpad długoletniego związku, jest człowiekiem do bólu wrażliwym i podatnym na bodźce psychiczne. Ponieważ nie radzi sobie z utratą najbliższej osoby, ale nie może nic na to poradzić, stopniowo popada w szaleństwo. Przypomina sobie opowieść z dzieciństwa, o olbrzymim pająku-potworze pożerającym ludzi. Swoją drogą, kto wie czy ten cały pająk nie jest symbolem podświadomego lęku i trucizny, jaka dotknęła ten związek? Wiem, to dziwnie brzmi, ale tak sobie tylko głośno myślę…

Fascination Street – rozpaczliwa szansa ratowania tego, co z każdym dniem staje się coraz słabsze. Nagle pojawiła się iskierka nadziei na ponowne odczucie tej niesamowitej fascynacji, jaką przeżywali na początku? Przestańmy w końcu rozmawiać, nie potrzeba żadnych słów, po prostu rzućmy się w wir zachwytu. Czy to bardziej retrospekcja tamtych chwil czy plan na przyszłość? Trudno powiedzieć, choć niektóre zwroty – jak na przykład „Let’s move to the beat like we know that it’s over” są dość jednoznaczne. Równie jednoznaczny jest następująca po Ulicy fascynacji kompozycja.

Prayers For Rain – niepozornie rozwijający się killer. Po początkowej apatii i próbach rozwiązania kryzysu, w bohaterze zaczyna wzbierać gniew. Gniew i sprzeciw na narastającą stagnację i bezradność. Dnie spędzone na zabijaniu czasu i modlitwach o deszcz, ogromną ulewę, jakiś kataklizm, który zburzy stary porządek i da początek nowemu. Tak przy okazji – polecam wersje koncertowe – najlepiej z The Trilogy DVD – na którym Robert w nieskończoność przeciąga słówko „rain” w drugiej części utworu… Ostrzegam, że w tym momencie po plecach może przebiec stado mrówek.

The Same Deep Water As You – kto wie, czy nie najbardziej przejmująca część Disintegration. Prawie dziesięć minut jedynej w swoim rodzaju melancholii. Tylko taki zespół jak The Cure stać na zbudowanie takiej atmosfery. Moim zdaniem to naprawdę wielka sztuka nagrać w zasadzie monotonną pieśń, która jednak od pierwszej do ostatniej sekundy przenosi w inny świat. Ciężko mi pisać o The Same Deep Water As You, bo mam przed oczami mnóstwo obrazów. Jeden z nich to samotna podróż tramwajem w deszczowy, listopadowy wieczór w „wielkim mieście”. Tramwaj pełen ludzi, a ja stoję gdzieś pod oknem, wpatrując się w krople deszczu na szybach i ludzi chodzących po kałużach. Na uszach mam słuchawki, właśnie zaczął się omawiany utwór. Takie rzeczy się pamięta. Kolejna chwila marzeń i snów na jawie. O tym, jak mogłoby być. A może to się dzieje naprawdę? Może właśnie to ten ostateczny moment, gdy trzeba się rozstać? Pocałuj mnie na pożegnanie, czy nie widzisz, że się staram? Tak trudno jest pływać w tej samej wodzie, co ty. Twoją twarz zdobi dziwny grymas, a ja czuję się coraz bardziej samotny stojąc pośrodku fal. Przestaję widzieć, przestaję czuć a przed oczami widzę moje gasnące dłonie. Ale nawet jeśli utoniemy, to utoniemy razem. I nadal będę blisko Ciebie.

Disintegration – gwóźdź programu, jeśli mogę to tak nazwać. Punkt kulminacyjny kryzysu, moment przełomowy. Zbierane przez długi czas frustracja, bezsilność, gniew i poczucie totalnej beznadziei w końcu eksplodują i to ze zdwojoną siłą. Nikt nie ma już siły i ochoty, by udawać i starać się dalej. Nie pozostało już nic do ukrycia. On przestaje cieszyć się uporządkowanym, życiem, ma już dość przebywania z tą samą osobą przez tak długi czas. Czuje pociąg do „młodszego mięsa”, do atrakcyjnych dwudziestolatek. Niczego (swoją drogą to słowo „never” i „always” jest wszechobecne, nie tylko w tym kawałku, ale również na całym albumie) nie obiecywał swojej wybrance, bo dobrze wiedział, że w końcu i tak to się skończy, że zostawi ją z dziećmi i nadziejami na odwiedziny. Dawna ukochana nie jest już dla niego ideałem. Po raz kolejny się pomylił, ale ten błąd pozostawi największy ślad w jego wnętrzu. Budowany przez lata obraz najbliższej osoby w ciągu sekundy pęka jak szkło. To samo dzieje się z osobowością bohatera. Kruchy, nadwrażliwy człowiek rozsypuje się na tysiące drobnych kawałków. Kiedy dostrzega, że wraz z jego osobowością pęka również jego serce, wie już, że nie ma nic do stracenia. Wszystko przepadło w mgnieniu oka. Ale przecież on wiedział, że tak będzie, że pewnego dnia po prostu zostawi ją z dziećmi, rodzinnymi zdjęciami pełnymi fałszywych obrazów i śladami w pamięci. Niesamowita pasja w głosie Roba, szaleńczy potok słów wykrzyczanych w chwili dezintegracji. Dalej zostaje już tylko niesamowite outro i powtarzany obsesyjnie przez Roberta „How the end always is…”. Perfekcjonizm. W każdym calu.

W rozmowie z pewnym sympatykiem The Cure usłyszałem od niego, że przez wiele lat uważał Disintegration za konstrukcję wieńczącą dzieło – ostatnie dwa kawałki dla niego nie istniały. Przyznaję, że do pewnego momentu na mnie również nie robiły zbyt wielkiego wrażenia. Po trzech tak niesamowitych songach jak Prayers For Rain, The Same Deep Water As You i tytułowy, trzeba było trochę ochłonąć. Łatwo było wówczas przegapić Homesick i Untitled.

W wakacje ’02 zdarzył się jednak dzień, w którym naprawdę doceniłem pierwszy z wymienionych utworów. Od ponad 2 tygodni byłem w Anglii a w perspektywie miałem kolejne 14 dni. I chociaż wakacje były naprawdę świetne, tęskniłem już za domem i kilkoma osobami.
Pewnego wieczoru wyszedłem na spacer na plażę, a dla umilenia sobie czasu włączyłem w słuchawkach Homesick. Siedząc samotnie na kamieniach, patrząc nieobecnym wzrokiem w bezkres morza i paląc papierosa, w 100% zrozumiałem o co chodziło Robertowi, gdy z jednej strony musiał odczuwać palącą tęsknotę, a z drugiej miał świadomość, że powrót nie wchodzi w grę.

Co do Untitled, to jest to idealne zakończenie idealnego albumu. Burza już przeszła, bohater dryfuje samotnie po świecie swoich marzeń i wspomnień. Nie ma w nim już ani goryczy, ani złości. Wszystkie emocje uleciały, a on czuje się jak pusta skorupa. I choć zdaje sobie sprawę ze swoich błędów („nigdy nie wiedziałem co ci powiedzieć, nigdy nie znalazłem słów, by ci wytłumaczyć…”), wspomina o nich głosem zrezygnowanym, zmęczonym, a w pewnym momencie zupełnie beznąmiętnym. I tylko coś w środku jeszcze go kłuje – ból, który może poskromi, ale którego na pewno nigdy nie stłumi.

Trochę tego wyszło, ale Disintegration siedzi we mnie naprawdę głęboko już od dawna. W końcu musiałem coś z siebie wyrzucić, chociaż o tym dziele można by pisać naprawdę długo… A i tak nie jest to w stanie oddać esencji tej muzyki.

Autorem recenzji jest Earthling