Z Robertem Smithem w kwietniu 2000 roku rozmawiał Tomasz Grzegorczyk, współpraca Krzysztof Kowalewicz.
Paweł Grzegorczyk: Jaka jest pogoda w Zurychu?
Robert Smith: Zimno, ale bardzo słonecznie.
U nas też jest zimno i do tego jeszcze pada deszcz. Miejmy nadzieję, że na wasz koncert w Łodzi pogoda się poprawi.
– Ostatnio, kiedy byliśmy w Polsce, (w katowickim Spodku w 1996 roku – przyp. kk) też było zimno i padało.
Nie jesteście już odrobinę zmęczeni siedmioma koncertami w ramach „The Dream Tour” i lutowymi występami promocyjnymi?
– Właściwie nie, bo zawsze mamy dzień przerwy między koncertami. Reszta zespołu w tym czasie idzie gdzieś się bawić, poznawać nowych ludzi. Ja sobie odpoczywam, zwykle coś czytam… Wolę oszczędzać siły na następny koncert. Czasem nasze występy trwają prawie trzy godziny, a ja jestem już trochę za stary, żeby jeszcze po koncercie gdzieś się włóczyć.
Jakie masz wrażenia z dotychczasowych występów na tej trasie?
– Jest dobrze. Dla mnie osobiście to rewelacyjne uczucie być na scenie i grać nie tylko nowe utwory. To duża przyjemność i obowiązek zarazem. Tę trasę chciałem zagrać już dawno temu, ale nie miałem odwagi. Myślałem o tym, żeby zebrać tylko te utwory, które mają w sobie ogromny ładunek emocji i które tworzą specyficzną atmosferę. Nie ma tu muzyki pop. Zagraliśmy kilka takich kawałków i wystarczy. Wydaje mi się, że pop jest poza granicami naszych fascynacji. Generalnie gramy muzykę typową dla The Cure. Wracamy do atmosfery sprzed piętnastu lat.
Z relacji, jaką mamy od osoby, która była 1 lutego na Waszym koncercie w Hamburgu podobno podczas tej trasy gracie głównie trudną muzykę. Naprawdę nie możemy spodziewać się żywszych, szybkich piosenek?
– Wbrew pozorom wszystkie rzeczy, które gramy na tej trasie nie są takie trudne. Jest parę takich piosenek jak np. „From the edge of the deep green sea”, które są całkiem szybkie, a nawet nadają się do tańczenia. Mają one jednak w sobie tyle liryki i emocji, że po prostu nie są piosenkami pop. W jakimś momencie na pewno zagramy „Shiver and shake” i „Soon”, choć trudno mi powiedzieć, co na pewno zagramy podczas koncertu w Łodzi. Często to, co ustalimy, zmienia się w trakcie trasy, ale zdecydowanie nie zagramy piosenek pop. Po prostu nie mam ochoty ich śpiewać.
Czy na dotychczasowych koncertach w ramach „The Dream Tour” mieliście komplety publiczności?
– Zagraliśmy już siedem koncertów: pięć w Hiszpanii i dwa we Francji. Jedyny, który nie sprzedał się w całości, odbył się w Saragossie.
Wiesz, że bilety na wasz koncert w Łodzi sprzedały się w dwa tygodnie?
– Tak, słyszałem o tym. Namawiano nas na drugi koncert, jak wszędzie zresztą. Jednak z zasady odmawiam, bo kolejne koncerty musiałyby się odbywać kosztem naszych wolnych dni. Wtedy musielibyśmy podróżować nocami. To na pewno źle odbiłoby się na jakości naszych występów, a ja straciłbym głos.
Zaskoczyło Cię to?
– Nie. Głównym powodem, dla którego przyjedziemy do Waszego kraju jest to, że wielu ludzi w Polsce od dawna naprawdę chce nas oglądać. Gdybym nie był tego pewien, wybrałbym jakieś inne miejsce na koncert, lepsze choćby z ekonomicznego punktu widzenia. Podobał mi się pomysł koncertów w Polsce i w Czechach. W takich miejscach spotykamy się z fantastycznym odbiorem i byłbym raczej zaskoczony, gdyby nikt się nami nie zainteresował. Jednak to, jak szybko sprzedały się bilety, trochę mnie zdziwiło. Przecież w pewnym momencie okazało się, że w ogóle może być bardzo trudno zorganizować koncert w Polsce. Chcieliśmy zagrać w Warszawie, ale nie wiem czy problemem był brak zainteresowania nami, czy znalezienie sali we właściwym terminie. Sala znalazła się w Łodzi. I to chyba dobrze, bo to jedno z nielicznych miast na świecie, w których The Cure jeszcze nie grało.
Jesteście ciekawi, co to za miasto?
– Na razie wiemy, gdzie leży na mapie. Przy okazji koncertu chcemy obejrzeć Wasze miasto. Byłoby szkoda gdybyśmy go nie poznali. Dlatego mamy zamiar przyjechać dzień wcześniej, żeby przed koncertem mieć dużo czasu na zwiedzanie.
Podobno bardzo chcieliście wystąpić w Polsce w ramach tej trasy i naciskaliście na organizatorów, żeby za wszelką cenę Wam to umożliwili?
– W Katowicach okazało się, że polska publiczność była jedną z najlepszych, jaką mieliśmy. Kiedy jesteśmy w trasie zawsze zapisuję swoje wrażenia z koncertu. Ostatnio przeglądając swoje notatki spostrzegłem, że pisałem o naszym występie w Katowicach w samych superlatywach. Dlatego koniecznie chciałem tutaj jeszcze raz przyjechać.
Czym różnił się koncert w Spodku od innych, które zagraliście?
– Trudno powiedzieć. To jest coś, co się wyczuwa u publiczności, a ona za każdym razem jest zupełnie inna. Graliśmy tyle razy w Hiszpanii i wiem dokładnie, że publiczność w Madrycie zareaguje zupełnie inaczej na te same piosenki niż słuchacze w Barcelonie. Spodziewam się, że polskiej publiczności będzie się podobał charakter koncertu w ramach „The Dream Tour”. Może się mylę, ale bardzo w to wierzę po tym jak w Katowicach przyjęto naszą muzykę z albumów „Faith” i „Disintegration”. Poza tym spodobał mi się pomysł zagrania w miejscach, w których rzadko bywamy. W końcu w Polsce byliśmy tylko jeden raz. Przez wiele lat ignorowaliśmy wschodnią Europę, a szczerze mówiąc nic wtedy nie stało na przeszkodzie byśmy tu częściej grali.
Jak to jest, kiedy na koncercie ludzie śpiewają z Tobą piosenki The Cure?
– To miłe uczucie. Czasem to się przydaje, bo kiedy zapominam słów nie wychodzę na kompletnego idiotę. Ostatnio w Barcelonie publiczność śpiewała ze mną „Faith” i to były bardzo wzruszające chwile. Dlatego właśnie ruszyliśmy z „The Dream Tour”. Chciałem, żeby to była najlepsza z naszych wszystkich tras. Pragnąłem za każdym razem schodzić ze sceny kompletnie wyczerpany emocjonalnie i tak na razie jest.
Jeśli ma to być najlepsza z dotychczasowych tras koncertowych The Cure, to czy oprawa świetlna i scenograficzna ma w niej jakieś specjalne znaczenie?
– Współczesna technika pozwala na bardzo wiele efektów. Mnie najbardziej zafascynowało, że zastosowanie wideo projekcji w tle daje praktycznie każdemu z nas możliwość tworzenia na laptopie obrazów, które potem są elementami scenografii wyświetlanymi podczas koncertu. Często świetnie się bawimy wymyślając je w autokarze i w ten sposób urozmaicamy sobie podróż. Dlatego każdy koncert ma nieco inną oprawę. Cały zespół ma bezpośredni na nią wpływ. Ale to nie znaczy, że możecie się spodziewać wielkiego spektaklu z fajerwerkami. Chciałem, żeby oprawa wizualna na tej trasie była raczej spartańska, polegała głównie na dramaturgicznej zmianie kaskady świateł. Teraz jest dodatkowo tylko wideo projekcja, pokazująca przede wszystkim zespół. To w pewnym sensie tak, jak podczas naszych wczesnych koncertów sprzed piętnastu lat, choć z użyciem bardziej zaawansowanej techniki. Wtedy po prostu nie mieliśmy pieniędzy na dodatkowe efekty.
Czy miewasz jeszcze czasem tremę przed występem?
– Nie, nigdy nie miałem tremy. Chyba głównie dlatego, że do tej pory nigdy nie wchodziłem na scenę trzeźwy. Dopiero po kilku drinkach miałem ochotę na śpiewanie. Teraz jest inaczej. Przed rozpoczęciem „The Dream Tour” przyrzekłem sobie, że do końca trasy nie wezmę ani kropli alkoholu do ust przed wejściem na scenę. Ciągle jeszcze przyzwyczajam się do grania na trzeźwo. To dość dziwne uczucie. Od mojego pierwszego publicznego występu, kiedy miałem siedemnaście lat, nigdy nie byłem trzeźwy na scenie i teraz czuję się przez to zupełnie inaczej, ale to nie jest trema. Wtedy czasami zupełnie odrywałem się od tego, co robiłem na scenie. Dzisiaj już świadomie zagłębiam się w sprawy, o których śpiewam. Myślę, że dzięki temu zyskała moja muzyka, lecz z drugiej strony łatwiej się rozpraszam, poddaję się publiczności. Kiedyś nic mnie nie ruszało.
Myślisz, że The Cure w dzisiejszych czasach mogłoby się pojawić tak jak to miało miejsce po koniec lat 70.?
– Muzyka, jaką tworzymy, ma taką wartość melodyczną, rytmiczną i emocjonalną, że przetrwałaby w każdych czasach. To, co robimy, zawsze trafi do ludzi o określonej wrażliwości, bez względu na czasy w jakich żyją. Pomimo wszystkich trudności, jakie mieliśmy pod koniec lat 70. i na początku 80., ogromną korzyścią, jaką niosły te czasy, był brak Internetu. Wszystko, co robiliśmy, miało wymiar bardziej lokalny. Nagraliśmy cztery płyty i właściwie aż do „Pornography” mało kto o nas słyszał, a niewielu słuchaczy wiedziało, jak w ogóle wyglądamy. Mieliśmy swoich fanów, którzy chcieli słuchać naszej muzyki, ale nie dokuczała nam popularność. Mogliśmy się spokojnie rozwijać artystycznie przez kilka lat. Kiedy zaczęliśmy być naprawdę popularni, pojawiło się MTV i teledyski. Jednak wtedy byliśmy już w pewnym stopniu przygotowani na cały ten stres i napięcie, jakie towarzyszy dzisiaj nowym grupom. Jeśli teraz ktoś wydaje swoją pierwszą dobrą płytę, musi mieć niesamowicie dużo szczęścia, żeby przetrwać. Ja chyba nie dałbym sobie z tym rady. Gdy byliśmy młodzi, wyprawialiśmy podczas koncertów rzeczy, które w dzisiejszych czasach nie uszłyby nam na sucho. Wtedy wiedziało o nich tylko kilkuset fanów na widowni. Teraz wieści o tym, co się działo w trakcie i po koncercie, można znaleźć w Internecie zanim opuści się garderobę.
Nagraliście intrygującą płytę „Bloodflowers”, która została entuzjastycznie przyjęta przez fanów. Czy w trakcie sesji miałeś przeczucie jej niezwykłości?
– Ta płyta okazała się tak dobra, ponieważ powiedziałem chłopakom, że to będzie ostatnia płyta The Cure. Oni zdali sobie sprawę, że mówię poważnie. Dlatego wyszła nam płyta w „klasycznym” dla The Cure stylu. Na początku obawiałem się, że w tym składzie nie jesteśmy w stanie tego osiągnąć. Ostatnie kilka lat istnienia grupy to okres bezpodstawnego samozadowolenia, które czerpaliśmy z faktu, że jesteśmy The Cure. Na koncertach nawet nie próbowaliśmy dać z siebie wszystkiego. Pomyślałem, że warto byłoby jeszcze raz, ostatni raz, nagrać naprawdę dobrą płytę. I udało się, jestem nią zachwycony. Dlatego też, tak bardzo cieszy mnie, że robimy tę trasę. To jest pierwsza trasa koncertowa od dziesięciu lat, której każdy szczegół został przygotowany z zaangażowaniem całego zespołu.
Przygotowując trasę, jeden z Waszych agentów mówił, że to ostatnie tournee The Cure.
– Nie pozwoliłem promotorom reklamować trasy w taki sposób, choć niektórzy i tak to zrobili. Faktycznie zdecydowałem, że to nasza ostatnia trasa. Ja po prostu już nie mam ochoty dalej tego ciągnąć. Chcę to zrobić ostatni raz, bo pragnę zachować konkretne wspomnienia. Teraz czas na coś zupełnie innego.
Jakie masz wobec tego plany na przyszłość, już bez The Cure?
– Będę nagrywał solową płytę, ale jeśli nie będzie mi się to podobało, być może potem znowu zbiorę chłopaków i nagramy kolejną płytę razem. Prawdopodobnie około roku 2005 zorganizujemy huczny powrót The Cure i zagramy okazyjnie parę koncertów. Nie będzie jednak nowych tras. Ta jest ostatnia i dlatego traktuję ją tak poważnie i emocjonalnie.
Czy muzyka na Twojej solowej płycie będzie się bardzo różniła od kompozycji The Cure?
– Oczywiście. Właściwie muzyka już jest napisana. Opowiem o niej więcej, gdy płyta będzie już gotowa. Generalnie różnica polega na tym, że nie będzie na niej piosenek. To będzie w niczym niepodobne do tego, co kiedykolwiek zrobiło The Cure.
Kiedy album trafi do sklepów muzycznych?
– W październiku wchodzę do studia nagrań. Prawdopodobnie krążek wyjdzie w okolicach kwietnia przyszłego roku.
Chyba nigdy nie śpiewałeś w duecie z kobietą? Jeślibyś się zgodził to z kim?
– Zawsze trochę się obawiałem duetów. Nigdy nie miałem specjalnej ochoty śpiewać z kimś w duecie, chociaż miewałem takie oferty. Wolę raczej słuchać innych niż z nimi śpiewać. Czułbym się nieswojo.
Wiem, że słuchasz Chopina. Czy jego muzyka miała na ciebie jakiś wpływ?
– Kiedy dorastałem moja młodsza siostra budziła mnie o szóstej rano grą na pianinie. Grała właśnie Chopina. Na pewno miało to na mnie jakiś wpływ, chociaż wtedy przeklinałem ją za to. Jednak stopniowo polubiłem muzykę Chopina, zwłaszcza gdy udało mi się przekonać siostrę, by zaczynała grać trochę później. Podziwiałem ją za to, że tak pięknie potrafi grać na pianinie. Wtedy sam ledwie grałem dwa lub trzy akordy na gitarze. Było mi nawet przykro, że ona jest lepsza ode mnie.
Czy na Twojej nowej płycie znajdą się jakieś wpływy Chopina?
– Raczej nie. Kiedy pisałem tę muzykę słuchałem dużo symfonii G. Mahlera. Chciałem uzyskać coś bardziej dramatycznego, wywołującego głębokie emocje. Ale dopóki płyta nie będzie gotowa nigdy nic nie wiadomo. Wiem, jaka ona miałaby być, ale nie wiem, jaka wyjdzie. Chciałem ją nagrać zupełnie sam, ale frustruje mnie brak umiejętności, dlatego zaproszę na pewno innych muzyków, którzy wniosą coś, czego nie potrafię przewidzieć.
Podobno The Cure nie zabiega o szczególną ochronę i do Łodzi przyjedziecie bez armii ochroniarzy.
– Nie czujemy takiej potrzeby. Nasi fani są raczej przyjaźnie nastawieni. Większość z nich wie, że jestem już czterdziestolatkiem i na szczęście dziewczyny już nie rzucają mi się z piskiem na szyję. Jest przez to o wiele przyjemniej. Kiedyś przerażało mnie to. W czasie podróży zawsze jest z nami ktoś z ekipy, albo przyjaciel czy starszy brat, który czuwa, aby jakiś pijany osobnik nie przyjął za punkt honoru przyłożyć liderowi popularnej grupy. Teraz też mamy kogoś takiego, kto nas dyskretnie pilnuje, ale oprócz tego ma też inne zajęcia. W każdym razie nigdy nie potrzebowaliśmy ochrony przed naszymi fanami. Uważam, że jeśli ktoś zachowuje się tak, jakby potrzebował specjalnej ochrony i otacza się nią, wtedy bardzo przyciąga uwagę. To bardzo amerykańskie. Jeśli zachowujesz się normalnie, wtedy inni wobec ciebie też zachowują się normalnie. Jeśli chodzi się wszędzie z obstawą, to życie staje się trudniejsze.
Wiem, że całą trasę z Pragi do Łodzi pokonacie autokarem. Nie ufacie innym środkom transportu?
– Część trasy koncertowej pokonujemy samolotem, część autokarem. To zależy, w której części Europy koncertujemy. Jeśli chcemy podziwiać nowe krajobrazy, wybieramy autokar. Możemy się wtedy zatrzymać co parę godzin i zwiedzać. Wiele krajów jest do siebie tak podobnych, że często nie ma to sensu, jednak wschodnią część Europy oglądamy z okien autokaru.
Słyszałem, że nie znosisz latania?
– Nie w tym rzecz. Nie latam od jakichś pięciu lat, bo mam tego dość. Latanie to dla mnie jakiś odczłowieczony proces. Zawsze spóźniałem się na samolot i nienawidzę czekać na następny lot. Spędziłem setki godzin na lotnisku czekając na odloty. Zwykle godzinę zabiera dotarcie na lotnisko, musisz być tam przynajmniej na godzinę przed odlotem, potem lecisz, odprawa, czekanie na bagaże i w końcu dojazd do centrum miasta. W sumie to wszystko zabiera przynajmniej cztery godziny. Czasem mamy wiele bagaży, które musimy mieć przy sobie, tak że najwygodniej jest po prostu jechać autokarem. Wtedy jest o wiele przyjemniej. Możemy słuchać muzyki, swobodnie rozmawiać, spacerować po autokarze, przebierać się, itd. Przede wszystkim jednak przestałem latać samolotami, ponieważ zauważyłem, że nasze życie nabrało zbyt szybkiego tempa. The Cure było bardzo popularne i wszyscy chcieli byśmy u nich grali. Jedynym sposobem, żeby zatrzymać to szalone tempo, było puszczenie plotki o moim strachu przed lataniem samolotami. I to podziałało. Teraz żyjemy i podróżujemy na szczęście trochę wolniej.
Dziękuję za rozmowę.