Katowice, Spodek 19.02.2008

– Ciężkie są Twoje buty? – wykorzystuję okazję, by zdobyć najważniejszą dla mnie informację tuż przed ściągnięciem z Hiszpanii za niebagatelną kwotę, bezsprzecznie, jednych z najciekawszych butów świata. To bardzo rzadki widok na polskich ulicach.

– Robert ma takie same – wskazuje ruchem głowy na jeszcze pustą po supporcie scenę.

– Aha. Pytam czy są ciężkie?

Czarna koszula wypuszczona na czarne spodnie, charakterystyczna czarna, rozczochrana czupryna, niebieskie oczy i szczery, optymistyczny uśmiech… Zastanawia się i po chwili znowu dodaje:
– Robert ma takie same.

– OK, rozumiem – odpowiadam, przerywam jego dziewczynie, wyjaśniającej mi, że to nie zwyczajne Martens’y i tłumaczę obojgu w czym rzecz.

Chłopak zdejmuje jednego i podaje mi do ręki.

– Fak! Waży ponad 2 kg! – mimo wszystko jestem zaskoczona – będę mieć teraz niezły dylemat – pomyślałam w rozterce.

– Ale to jest 42, a przy damskim numerze powinien być nieco lżejszy – słusznie zauważył z tym samym bezpretensjonalnym uśmiechem.

Opowiada mi jeszcze, że przez pierwsze 3 dni stopy bolały go tak bardzo, że nie mógł nimi ruszyć, ale po dwóch tygodniach nie jest źle. Kupił je w Anglii właśnie przed dwoma tygodniami za 120 funtów.

Przy ok. 10 tysięcznej widowni w Spodku miałam bez ścisku i najmniejszego problemu świetne miejsce pod samą sceną, z pełną możliwością potańczenia. Ale przede wszystkim chciałam przekonać się czy Robert ma takie same buty. Oczywiście miał.

Support 65 Days of Static był dość krótki i, pomimo wielkiej dawki hałasu o nic, dopiero utwór na pożegnanie, w stylu wymieszanego grochu z kapustą, zrobił na mnie piorunujące wrażenie.

Obok przechodzi jakaś istota z rozpromienioną szczęściem twarzą, (z kraju sąsiadów tych mniej lubianych przeze mnie), która na pierwszy rzut oka mogłaby być kobietą, gdyby nie lustrzane podobieństwo do Roberta. Zdaje się zresztą, że to właśnie do niej Robert posłał szeroki uśmiech podczas koncertu i z sympatią wystawił język. Pewnie spotkali się już na niejednym koncercie The Cure.

Z kolei przemyka z jednoznaczną blond czupryną jakiś zabłąkany depeche’owiec, wzbudzając, nie wiedzieć czemu, powszechne rozbawienie.

Wokół czuć jakby świąteczną, podniosłą atmosferę. Oto za moment zakończy się długie wyczekiwanie na coś naprawdę specjalnego dla wszystkich, którzy tam przybyli. Świetna atmosfera, wreszcie mało dymu papierosowego, żadnych plastikowych kubków i szczęśliwy, roztańczony tłum od pierwszej do ostatniej sekundy.

Nie będę tu opłakiwać z co niektórymi, że zarówno w Warszawie, jak i Katowicach nie zagrali ‘Friday I’m in Love’, bo mnie bardziej zabrakło ‘Hot Hot Hot!!!’. Ale to kwestia czysto personalnych upodobań. A poza tym w ciągu 3 godzin można się było wyszaleć do woli!

Przefiltrowując przez swoje ciało, serce i duszę tę muzykę, odkrywam, że urzeka mnie w niej niezwykle szeroki zakres możliwości doznań bardzo skrajnych w odczuciu – to pewne – od bardzo prostych, gorących, łatwo wpadających w ucho melodyjek, po złożone, wielopłaszczyznowe, monumentalne przestrzenie, wiejących chłodem korytarzy. No i oczywiście ta najpiękniejsza, a najbardziej zagmatwana ‘Kołysanka’ świata oraz najpiękniejsza, a najprościej opowiedziana ‘Piosenka o Miłości’.

Od pierwszego albumu Robert Smith odcisnął na trwałe bardzo mocny, wyrazisty kod swojego stylu. Ten kod to proste rozwiązania i węzeł gordyjski jednocześnie, to równoczesna wielostylowość i krystaliczna przejrzystość wody źródlanej. Żadnego udawania. Jest i będzie nie tylko muzyczną inspiracją dla setek tysięcy, w tym także fryzjerów… Jest jeszcze coś niezwykle trwale zakodowanego, co trudno oddać słowami, a co nagle objawiło mi się jako najważniejsze. Najważniejsze jest to, że ‘Robert ma takie same!’

Dorota Denys Binduga
Relacja znaleziona na portalu Independent.pl – Polska Kultura Niezależna