Oho, widzę Kjury za wszelką cenę starają się być nieśmiertelni. Pytanie tylko po co. Przy jakże stylowym, pożegnaniu w postaci Bloodflowers wydawało się, że powiedzą sobie dość i odejdą w blasku chwały, a tu co? A TU co się dzieje? Po 8 latach, ci panowie w mocno średnim wieku, bez żenady, sprzedają nam kolejną przeciętną płytkę… (Cytując Borewicza: „sie gra sie ma”, he he.)
Można powiedzieć, że 4:13 Dream jest po trochu wszystkim tym, czym dotychczas byli The Cure. I to samo w sobie zdaje się być nawet ciekawe. Mamy tu zarówno beztroskę Kiss Me Kiss Me Kiss Me, jak i głęboki smutek Disintegration, mamy tajemniczość Head On The Door ale i zwiewność Wild Mood Swings. Mamy wreszcie dostojność Wish i melancholię Bloodflowers (skojarzcie, Smith ze swoim klasycznym „…she said.”). „Na papierze” robi to spore wrażenie, nieprawdaż? Niestety „w realu” zupełnie nie ma się czym podniecać. Bowiem wspomniana różnorodność klimatyczna krążka, przywołuje co prawda garść miłych wspomnień, lecz równocześnie nijak nie jest w stanie przykryć kwestii takich jak: mierność songwritingu „Freakshow”, toporność „Switch”, miałkość „Perfect Boy”, czy nudność „Scream”.
Wierzcie lub nie, wychowywałem się na The Cure i mam do tego zespołu ogromny sentyment i szacunek. Cóż z tego jeśli na tym 52 minutowym albumie stosunkowo „dają radę” jedynie: żywcem wyjęty z Bloodflowers, rozmyty „Underneath The Stars”, hiciorski „The Only One”, chwytliwy „Reasons Why” i subtelnie przymglony (znowu kłania sie Bloodflowers) „Sirensong”. A tak generalnie to przyznam, że 4:13 Dream z lekka mnie znudziło.
Paweł Greczyn
Recenzja pochodzi z Niezależnego Serwisu Muzycznego „Porcys”.