Przez długi czas nie było nic widać. Całą scenę spowijał mrok. Dopiero po kilkudziesięciu taktach dość chaotycznej, z trudem przebijającej się przez wrzawę muzyki można było coś dostrzec. Na podwyższeniu, tam gdzie stała perkusja, w klębach dymu zamajaczyła sylwetka Jasona Coopera – nowego bębniarza zespołu. Po jego prawej stronie, zupełnie z boku, gral na instrumentach klawiszowych Roger O’Donnell, też jakby „nowy” muzyk w składzie. Obok swoje miejsce zajął gitarzysta Perry Bamonte – w The Cure grający od dawna. Tak samo jak pochylony, z gitarą basową niemal na wysokości kolan Simon Gallup, który usadowił się po przeciwległej stronie sceny. Minęło jeszcze kilkadziesiąt następnych sekund i w samym jej centrum – na środku -jak gdyby nigdy nic pojawił Się Robert Smith…
Zaczęli występ – było to w Glastonbury, w ostatnich dniach czerwca – od zupełnie nowej kompozycji. Bardzo długiej i niezwykle transowej. Od takiej, która natychmiast, od pierwszych taktów wciąga w ten niesamowity wir cure’owych scenicznych zdarzeń. Hałaśliwy, monotonny instrumentalny początek. Z przejmującym pojękiwaniem gitary. Z dudnieniem basu. I z podszytym jakimś niepokojem śpiewem. Najpierw niemal szept. Z każdą chwilą jednak głośniejszy. Coraz ostrzejszy. Aż do bolącego uszy krzyku. Kilka chwil pożniej grali już Fascination Street z Disintegration, a zaraz potem A Night Like This z albumu The Head On The Door. Zaczęła się ta ich muzyczna układanka.
Układana, właściwie, z bardzo podobnych elementów. Z kompozycji o niemal identycznym brzmieniu. Pokrewnej budowie. Tym samym nastroju. Kompozycji wziętych głównie z płyt Disintegration i Wish. Tylko od czasu do czasu przeplatanych utworami z bardziej odległej przeszłości. Kiedyś wydawało mi się, zwłaszcza po obejrzeniu filmu In Orange i wysłuchaniu płyty in Concert, że to musi być szalenie nudne – być na koncercie The Cure i słuchać tych piosenek na żywo. Bo ten spektakl odbywa się właściwie w bezruchu. A muzyka zespołu, grana w sposób daleki od perfekcji, wypada przecież w porównaniu z płytą – słuchaną w ciszy i ciemności domowego pokoju – dużo gorzej. Zmieniłem zdanie raptem rok temu. Zaraz po wysłuchaniu koncertowej płyty Paris. Utwierdziłem się w tym przekonaniu już po pierwszych minutach trwania tego występu. „ Co bylo potem? Same perełki. Pictures Of You, Lullaby i Just Like Heaven. Przy Lullaby przypomniałem sobie nagle o Portu Thompsonie, który przecież nagrywał z The Cure nie tylko tę piosenkę, ale który wykonuje ją teraz z byłymi muzykami Led Zeppelin. Jimmy Page był zawsze jego idolem – mówi o byłym koledze z zespołu Robert Smith. Grali trzy razy na tych samych festiwalach co my – dodaje – I byłem z Porem znacznie bliżej niż wtedy, gdy gral w zespole. A Thompson pojawił się na scenie z The Cure kilkadziesiąt minut później, podczas wydłużonej wersji utworu Frum The Edge Of The Deep Green Sea:.. Wcześniej byla jednak najpiękniejsza piosenka z Wish. Przynajmniej dla mnie najpiękniejsza. Trust – z tą niezwykłą, podniosłą, cudownie brzmiącą partią fortepianu. I tym wytworzonym, niepowtarzalnym nastrojem. Z kilkoma, prostymi linijkami tekstu i z być może nieco banalnymi dla kogoś tam słowami… Potem była zupełnie nowa piosenka. Jupiter Crash. Z nowej, zapowiadanej dopiero na wiosnę płyty. Przez dłuższą chwilę było to po prostu zwykle granie na gitarze akustycznej.
Dopiero chwilę później pojawił się nieco melancholijny śpiew Smitha. Taka dziwna trochę jak na The Cure piosenka. Tak naprawdę nowe rzeczy bardzo się różnią od tego, co robiliśmy w przeszłości – mówił Smith w jednym z niedawnych wywiadów. Są bardzo akustyczne, bardzo naiwne. Musze przyznać, że nie było to łatwe – stworzyć taką muzykę, o której nie można byłoby powiedzieć, że jest choć trochę wydumana. Po raz pierwszy przyjąłem takie założenie i jestem z tego bardzo zadowolony… Wiemy już, czego możemy się spodziewać po nowej płycie? Chyba tak. Zwłaszcza po wysłuchaniu pól godziny później kolejnego nowego utworu. Robert zapowiedział go po prostu jako another new song. Ale po kolei… Po Jupiter Crash zagrali High, The Walk i Let’s Go To Bed. I byla to dopiero polowa koncertu.
Wokół ciemna, niezwykle ciemna noc i jakieś osiemdziesiąt tysięcy ludzi, którzy z wzrokiem wbitym w nieruchome, maleńkie sylwetki muzyków z lekkim chyba niedowierzaniem tkwili u podnóża tej największej w Glastonbury sceny. Bo to była wielka niespodzianka, gdy po niemal dwuletniej ciszy zespól The C ure pojawił się na scenie. Zwłaszcza, gdy pamięta się o wyczerpującej i nerwowej trasie promującej Wish, której trudów nie wytrzymał Porl Thompson_ Zwłaszcza, gdy pamięta się, że niespodziewanie dla wszystkich po jedenastu latach z The Cure odszedł perkusista Boris Williams. Wciąż nie wiem, dlaczego Boris nas opuścili nie sądzę, by on to wiedział. Tylko tyle mówi na ten temat Smith. Chętniej za to opowiada o sobie. Wziąłem sobie kil-ka miesięcy wolnego – wspomina pierwsze tygodnie po skończonej trasie. Próbowałem prowadzić normalne życie. W 1988 roku kupiliśmy z żoną nowy dom, a ja nie spędziłem w nim przez ten czas wiecej niż trzy miesiące. Zacząłem czytać książki, słuchać muzyki, oglądać telewizję. Zacząłem robić te, wszystkie rzeczy, które ludzie uważają za coś zupełnie oczywistego. Czułem się naprawdę dobrze. Ale już pod koniec 1993 roku Robert kupił sobie pierwszy raz w życiu… fortepian. I zaczął pisać nowe utwory. Po kilku latach nieobecności wrócil do zespołu Roger D’Donnell, a Williamsa zastąpił byty perkusista My Life Story – Jason Cooper. Kiedy już mieliśmy nowy zespól – wspomina Robert – pozwolitem im pograć ze sobą przez kilka tygodni. Ja dołączyłem nieco później i bytem naprawdę dla nich straszny. Powiedziałem: „Gracie jak pieprzony knajpiany zespól”.
Po kolejnych kilku tygodniach prób Smith wymyślił, że najlepszym egzaminem dla nowego składu The Cure będą występy przed festiwalową publicznością. Musiałem wiedzieć – przed planowaną w przyszłym roku ośmiomiesięczną trasą – czy i komu odbije palma… Po – w większości instrumentalnym – Push z The Head On The Door była ta wspomniana już „inna nowa piosenka”. Melodyjna, żywa. Mniej posępna i ciemna niż utwory z poprzednich płyt. Właściwie nieprzyzwoicie radosna jak na The Cure. Ale przecież trudno, by mogło być inaczej. Bo przecież świat jest piękny. Ludzie się kochają, a my wszyscy jesteśmy tak po prostu bardzo szczęśliwi… Friday I’m In Love, Inbetween Days – to kolejne utwory zagrane tej nocy. Krótkie i melodyjne, przeleciały sobie niepostrzeżenie. Przy From The Edge Ot The Deep Green Sea było już zupełnie inaczej. I to nie tylko dlatego, że w 'The Cure gościnnie pojawił się trzeci gitarzysta – Porl Thompson. To po prostu taki utwór. Wciągający. Nie pozwalający na zbyt szybkie zapomnienie. Na zwykłe przejście do kolejnego elementu układanki. Tak samo jest też z Disintegration i z End, który oczywiście był ostatnim utworem koncertu.
Tekst: GRZESIEK KSZCZOTEK
Relacja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock.
Podziękowania dla Jarka za nadesłane materiały.