Warszawa, Torwar 18.02.2008

„Warszawa straciła swe dziewictwo” – takie wypowiedzi można było usłyszeć na Torwarze 18 lutego około godziny 23.10. Nic w tym dziwnego, w końcu właśnie wtedy, po pierwszym warszawskim występie, ze sceny zszedł jeden z najważniejszych angielskich zespołów rockowych.

The Cure, bo o nich mowa, raczej nie trzeba przedstawiać miłośnikom muzy-ki. Ponad 30 lat na scenie, kilkanaście al-bumów oraz kilka tysięcy koncertów na koncie. Z wyliczeń fanatycznych fanów wynika, że ten warszawski był 1224 z kolei. Imponujący dorobek. Jeszcze bardziej imponująca jest forma członków zespołu. Mimo, iż lata młodości mają daleko za sobą (charyzmatyczny wokalista Robert Smith kończy w przyszłym roku 50 lat), byli w stanie ugościć swoich fanów trzygo-dzinną ekstazą dźwięków.

Ich warszawski koncert był szósty z kolei na europejskiej trasie „4Tour World Tour”. Towarzyszyli im członkowie postrockowego zespołu 65daysofstatic. Wśród zagorzałych „kiurowców” support wywołał dyskusje, gdyż muzycznie znacznie odbiegał od tego, co tworzą The Cure. Jednak trzeba przyznać, że wypadli całkiem nieźle. Bardzo energicz-nie, czasami aż za bardzo – wydawało się, że perkusista zaraz rozniesie cały Torwar.

Jednakże, co nie ulega wszelkiej dyskusji, wszyscy zgromadzili się tam dla Roberta i jego kolegów z zespołu. A ci dali z siebie wszystko. Nic dziwnego, w końcu do każdego koncertu przygotowują się tak, jakby miał być ich ostatnim. Zaczęło się lirycznie i sentymentalnie od Plainsong. Delikatne dzwoneczki w tle, cała scena skąpana w niebieskim świetle, a z głośników wydobywają się pierwsze takty utworu. Wszyscy jakby za dotknięciem magicznej różdżki zanurzyli się w dźwiękach serwowanych przez The Cure. 75 Najbardziej wyczekiwany koncert roku rozpoczął się, a przez kolejne trzy godziny publiczność miała wsłuchiwać się w historie wyśpiewywane przez Roberta Smitha. Więk-szość zagranych tego wieczoru utworów była dobrze znana całej publiczności od kołyszącego Lullaby przez energetyczny Let’s Go To Bed, aż po genialny A Forest i taneczny Boys Don’t Cry. Pełna gama emocji od smutku po śmiech. I tak właśnie reagowała publika – niejedna łza została uroniona, ale też na niejednej twarzy zagościł uśmiech. Jedynie nowe utwory mogły rozczarować – może na albumie, którego premiera jest planowana na maj, będą brzmieć lepiej.

Oczywiście nie wszystkich usatysfakcjo-nował ten koncert. Niektórym przeszkadzał brak klawiszy, które jednak moim zdaniem w zadziwiający sposób zrekompensowali wspaniali gitarzyści Porl Thompson i Simon Gallup. Czasami zawodziło trochę nagłośnienie, ale na Torwarze ciężko liczyć na idealne warunki. Część osób narzekała również na niewystarczający kontakt zespołu z publiką lub też na samą, trochę drętwą, publiczność. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że nie był to koncert popularnej pseudogwiazdki pop, a publiczność tworzyli ludzie w pełnym przekroju wiekowym – od nastolatków, aż po najstarszych, emerytowanych fanów. Może właśnie w tym leży cała magia tego koncertu, tego zespołu – kilka pokoleń, ramię w ramię, delektuje się lirycznymi tekstami Smitha, daje ponieść się epickiej muzyce The Cure i nie oczekuje od zespołu nic więcej. Tylko te słowa i ta muzyka. Tylko tyle i aż tyle.

Magda Swider

Relacja ukazala sie w Magazynie Magiel w marcu 2008 roku.