Album pełen niespodzianek

Zmaganie się z oceną płyty tak wielkich i legendarnych muzyków, jakimi są członkowie zespołu The Cure, jest nie lada wyzwaniem. Bardzo onieśmielającym, ale zarazem bardzo ekscytującym. Zawsze w takich momentach przypomina mi się wypowiedź Briana Molko o współpracy z Davidem Bowiem podczas tworzenia ich wspólnej wersji “Without You I’m Nothing”: “To niesamowite kiedy możesz swojemu idolowi powiedzieć prosto w twarz – wiesz Stary, to było OK, ale możesz zrobić to dużo lepiej”.

Kiedy w maju usłyszałam pierwszy singiel promujący nadchodzący krążek szczerze mówiąc pomyślałam, że tak właśnie brzmiałyby moje słowa w bezpośredniej konfrontacji z Robertem Smithem (oczywiście gdyby starczyło mi odwagi, żeby to zrobić). 13 czerwca było jeszcze gorzej. “Freak Show” jest moim zdaniem najsłabszym punktem całej płyty. Ten utwór zaczyna się zupełnie niespodziewanie i równie niespodziewanie się kończy. Niby energiczny i chwytliwy, ale jednak za słaby jak na zdolności Anglików.  Nadzieja nadeszła z dniem 13 lipca, kiedy panowie zaprezentowali nam  “Sleep When I’m Dead”.  Ten utwór trwający niespełna 4 minuty brzmi bardzo charakterystycznie, a jednak jest w nim coś tak magicznego, że chce się do niego wracać. Ale muszę przyznać, że doceniłam go dopiero na płycie. Tak też z resztą było z ostatnim singlem, czyli z “The Perfect Boy”.

Nerwowe czasy nastały po 13 sierpnia. Zostawieni sam na sam z czterema, wątpliwej jakości singlami zastanawialiśmy się co w październiku panowie zaprezentują nam na płycie długogrającej. W międzyczasie została jeszcze zmieniona data premiery i tak oto w tej niepewności musieliśmy czekać aż do 28 października. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy z taką obojętnością nie sięgałam po płytę tego legendarnego brytyjskiego zespołu.

Jak bardzo się myliłam, było mi dane przekonać się już w pierwszych minutach płyty “4:13 Dream”. “Underneath The Stars” jest cudownym nawiązaniem do twórczości z czasów “Bloodflowers”, moim zdaniem najbardziej genialnej płyty The Cure. Szczerze mówiąc na początku nie pozwałam tej piosence przejść w drugą, co chwila cofając do początku. W sumie błędem jest umieszczanie tak rewelacyjnego kawałka na samym początku, bo później już może być tylko gorzej. I tu pojawia się niespodzianka numer dwa. Bo wcale nie! Muszę przyznać, że ten album jest pełen niespodzianek. Jest taka reguła, że najmocniejszymi fragmentami płyty są single. Istnieją takie płyty, które w zasadzie opierają się tylko i wyłącznie o single. Przykładem są chociażby ostatnie dokonania innego legendarnego zespołu, to jest Red Hot Chilli Peppers, ale przykłady tak naprawdę można by mnożyć. I na tym polega niezwykłość nowego dzieła The Cure, że w większości piosenki singlowe są tymi najsłabszymi na płycie. Taki ruch marketingowy? Nie wiem, ale muszę przyznać, że jest to genialny zabieg. Bo dawno aż tak bardzo nie zaskoczyła mnie żadna płyta mimo, że dobrych, a nawet bardzo dobrych płyt słyszałam wiele.

Powracając do samej płyty. Jak już wspomniałam, pierwszy utwór przejdzie do historii jako najlepszy opener 2008 roku. To jest pewne. Ale dalej wcale nie jest gorzej. Na wyróżnienie zasługują “Hungry Ghost”, który czaruje brzmieniem gitary, “Sirensong”, “Scream” no i oczywiście singlowy “Sleep When I’m Dead”. Dodać trzeba, że na płycie tej piosenki brzmią jak stare, dobre The Cure, ale nie dziwi to, kiedy zwróci się uwagę na fakt, że są to utwory schowane do szuflady przed laty przez Roberta Smitha, a wyjęte specjalnie na potrzeby tego wydawnictwa. Gdyby zastanowić się nad jednym słowem, które w pełni określa tę płytę byłoby to zdecydowanie: THE CURE.  Bo tak to już z nimi jest, że nie pozbędą się nigdy tego charakterystycznego brzmienia, bo musieliby zmienić instrumentarium… i wokalistę. To głos Roberta Smitha czyni te piosenki tak niesamowicie bajecznymi. I mimo, że płyta przełomową nie jest (bo te czasy już chyba panowie mają dawno za sobą) to brzmi na tyle rewelacyjnie, że powracać do niej będę często. Co i wam polecam.

Gosia Lewandowska

Recenzja ukalaza sie na portalu Uwolnij Muzyke!