Bez akt CIA. Rozmowa z Jerzym Rzewuskim

Dzisiaj mija druga rocznica smierci Jerzego Rzewuskiego, dziennikarza, nie tylko muzycznego. Autora wielu artykulow o The Cure a przede wszystkim ksiazki „Poletko Pana Boba”. W archiwum znalazlem wywiad opublikowany w Gazecie Wyborczej przy okazji koncertu The Cure w Łodzi. Rozmawial Krzysztof Kowalewicz.

Krzysztof Kowalewicz: Do napisania książki o zespole The Cure namówił Pana w 1991 roku Wiesław Weiss, redaktor naczelny „Tylko Rock” Dlaczego zaproponował akurat taki temat?
Jerzy Rzewuski: Prawdopodobnie dlatego, że kiedy powstało pismo „Tylko Rock” do jednego z pierwszych numerów przygotowałem kilkustronicową wkładkę o zespole. Widocznie spodobała się ona na tyle, że zaproponowano mi napisanie czegoś większego o The Cure. To był przypadek. Równie dobrze mogłem zająć się jakimś innym zespołem.

Długo zastanawiał się Pan, zanim podjął decyzję o napisaniu monografii?
-Właściwie nie. Miałem już zebraną dużą część materiału, z którego korzystałem przy okazji pisania wkładki. Poza tym znałem płyty i wówczas bardzo lubiłem zespół. Można powiedzieć, że do pisania książki przystąpiłem jakby z marszu. Jednak po różnych perturbacjach z pierwotnym wydawcą, który nagle zniknął z powierzchni ziemi, całość została ukończona dopiero wiosną 1993 roku. Potem maszynopis usiłowałem bezskutecznie sprzedać kilku wydawnictwom. Dopiero po zmianie kierownictwa „Iskier” wydrukowanie tej książki doszło do skutku.

Dlaczego wydawcy wzbraniali się przed jedyną jak do tej pory polską monografią zespołu?
-W tamtym czasie wydawcy uzyskali pełną dowolność odnośnie drukowania książek. Niestety, wielu z nich wydawało dużo chłamu muzycznego, który doprowadził ich do sporych strat finansowych. Dlatego z czasem wszelkie propozycje książek o zespołach przyjmowano niechętnie. Dopiero kilka lat później sukces „Rock Encyklopedii” Wiesława Weissa zachęcił zwłaszcza „Iskry” do zainteresowania się dobrze napisanymi książkami muzycznymi.

Od czego zaczął Pan pracę nad monografią. Od wyjazdu na Wyspy?
-W zasadzie jestem tam stałym gościem. Odwiedzam Anglię od 1977 roku, kiedy wybuchł tam ruch punk, raz, dwa razy w roku. Dzięki temu mam bogate archiwum domowe. Posiadam całe roczniki zachodniej prasy muzycznej. Tak więc najpierw zacząłem powoli przeglądać swoje zbiory wyszukując informacje na temat grupy – wywiady i newsy. To mi zajęło jakieś dwa miesiące. Potem zacząłem już pisać i powoli to płynęło.

Relacje prasowe to wystarczający materiał do napisania książki?
-W przypadku The Cure jak najbardziej. Oni bardzo często udzielali długich wyczerpujących wywiadów. Już z samych rozmów z muzykami można się o nich wiele dowiedzieć. Robert Smith jest bardzo ciekawym rozmówcą. Jedyny problem to jego notoryczna niekonsekwencja. Jednej gazecie może powiedzieć zupełnie coś innego niż innej dwa miesiące później, nawet zaprzeczając samemu sobie. Dlatego musiałem wszystko przejrzeć na spokojnie, dokładnie porównując. Przeczytałem też w trakcie pisania dwie angielskie książki o zespole. Jednak niewiele mi one dały.

W jaki sposób starał się Pan pisać tę książkę – wiernie oddać kolejne lata grupy czy raczej spisać wszystko z jakiegoś punktu widzenia?
– Raczej trzymałem się chronologii. Jest trochę skoków w czasie, ale pojawiały się one tylko wtedy, gdy kojarzyłem ze sobą pokrewne wątki. Starałem się po przeczytaniu tych wywiadów wczuć w sposób myślenia Roberta Smitha. Uważam go za człowieka inteligentnego i bardzo poważnie traktującego to, co robi. Stąd zrozumienie jego osoby było kluczem do całości. Mam nadzieję, że mi się to w jakimś stopniu udało. Ostatnio miałem dużą satysfakcję. Czytałem obszerny wywiad z wokalistą podsumowujący jego karierę i wiele spraw pokrywa się z tym, co napisałem.

Były jakieś momenty w biografii zespołu, na temat których nie udało się Panu uzyskać żadnych informacji?
-Jest jeden taki moment. Starałem się dać mu własną interpretację, ale nie jestem do końca pewien jej słuszności. Chodzi o samobójstwo człowieka na scenie podczas występu grupy w Kalifornii. Tego tematu oni nigdy specjalnie nie poruszali. Podejrzewam, że takich epizodów znalazłoby się więcej. Jeśli Robert Smith chciał zachować coś wyłącznie dla siebie, to w sposób doskonały mu się udało. Nawet nie wzbudził podejrzenia, że coś kryje.

Chciał Pan porozmawiać z samymi muzykami, czy w ogóle Panu to nie było potrzebne?
-W zasadzie nie było mi to potrzebne. Kiedy zespół przyjechał do Polski w 1996 roku, książka była już gotowa. Jednak oczywiście, gdybym miał szansę zamknąć się na dzień lub dwa z zespołem, to by mi ostatecznie rozjaśniło pewne sprawy. Z kolei 15 minut i kilka krótkich pytań po koncercie w Spodku niewiele by mi dało.

Dotarł Pan do ludzi z bezpośredniego otoczenia zespołu?
-Rozmawiałem z kilkoma osobami związanymi z Polydor i w ogóle z branżą muzyczną. Od nich też pochodzi trochę informacji.

Nie korciło Pana przy okazji wizyty w Wielkiej Brytanii odwiedzić posiadłości muzyków?
-Nie pisałem tej biografii z punktu widzenia wielkiego fanatyka grupy. Zrobiłem to jako dziennikarz, który coś lubi, ale bez przesady.

Książka trafiła do zespołu?
-Nie wiem. Wysłałem jeden egzemplarz do Paula Bultitude`a z firmy Polydor, której Fiction Records (wydawca nagrań The Cure – przyp. kk) jest podległy. Natomiast nie czułem się zupełnie zobowiązany do wysłania książki bezpośrednio do Fiction, bo potraktowany zostałem tam bardzo niechętnie, gdy poprosiłem o różne zdjęcia i materiały. Odmówiono mi stanowczo pomocy, bo moja biografia miała być nieautoryzowana. Takie książki w ogóle ich nie obchodzą. Ja ich rozumiem. Ta firma to kilkanaście osób, które praktycznie są na utrzymaniu jednego zespołu, a to zobowiązuje. Sądzę, że one same uważają się raczej za kapłanów kultu The Cure niż banalnych najemnych urzędników od reklamy i promocji.

Co trzeba byłoby zrobić, aby uzyskać autoryzację?
-Prawdopodobnie przetłumaczyć na język angielski, żeby zespół mógł się z nią zapoznać i wyrazić zgodę na wydanie. To byłaby działalność usługowa wobec zespołu. Moim zdaniem, gdy grupa chce mieć autoryzowaną biografię, musi sama wynająć autora i mu zapłacić. Natomiast osoba, która pisze na własny rachunek, nie musi zabiegać o to, żeby zespół ją aprobował. To przecież autorska rzecz.

Gdyby doszło do autoryzacji, muzycy chcieliby usunąć jakieś fragmenty z Pańskiej książki?
-Nie sądzę. Jeśli chodzi o fakty, nie ma tu jakichś nadzwyczajnych rewelacji. Nie dotarłem do żadnych sekretnych akt CIA czy czegoś w tym rodzaju. Ewentualnie jakaś moja interpretacja nie przypadłaby do gustu muzykom, ale nie przypuszczam, by tak było.

Książka nie ukazała się w innych językach?
-Nie myślałem o tym. Książkę napisałem z myślą o ludziach, którzy lubią The Cure i chcieliby coś więcej dowiedzieć się o tej grupie. Takich fanów nie ma zbyt wielu. Większość ogranicza się do słuchania muzyki.