Bez koncepcji

Sami więc widzicie, że bycie Bono czy właśnie Robertem Smithem nie jest wcale tożsame z dożywotnią weną i chwałą. Bo łatwo jest przeoczyć newralgiczny moment, w którym może warto dać sobie spokój, zająć się hodowlą gołębi czy, wedle uznania, bywaniem na salonach w roli autorytetu, tak zwanego. Bizantyjskie tłumy na stadionowych koncertach czy wysokie nakłady płyt to trochę za mało, by uznać, że kariera takiego U2 ma od dziesięciu lat większy sens. I trochę za mało, by bezkarnie nagrywać sobie bełkotliwe płyty, żerujące na wymyślonych dawno patentach, panie Robercie.

A zaczyna się przecież bardzo klimatycznie, od postscriptum do niezłego „Bloodflowers” sprzed ośmiu lat – zanurzone w wodospadach dzwonków „Underneath the Stars” zapowiada muzycznie wyważoną, smutną płytę w duchu „Pornography”, w duchu „Disintegration”. Ale już za moment poznacie jakże przewrotną naturę „4:13 Dream” – następne „Only One” to dziwaczna reminiscencja frywolnego Cure z „Wild Mood Swings” czy niemrawa próba nawiązania do genialnych popowych singli z lat 80. („Hot Hot Hot”? „In Between Days”?). I tak już będziemy sobie skakać przez następne czterdzieści kilka minut, po wszystkich płytach zespołu, może wyłączając ultraoszczędny debiut. Bez wyraźnej logiki i spójności. Problem jest jednak znacznie poważniejszy, a jego istota tkwi gdzie indziej – na „4:13 Dream” nie ma ani jednej bardzo dobrej piosenki! Robert Smith (narażę się teraz legionom polskich fanów) mamrocze zupełnie bez pomysłu i z nieznośną manierą. Nie ma szans, że taką postawą zainteresuje kogokolwiek poza zdeklarowanymi wielbicielami. W rezultacie ta retrospektywna wycieczka po katalogu The Cure jest jak podziwianie widoków zza brudnej szyby sypiącego się autokaru.

Wszystkie ważne płyty Cure, a było ich kilka, miały jedną zasadniczą cechę – sprawiały wrażenie starannie przemyślanych, nagranych z potrzeby serca, ale i z głową pełną świeżych pomysłów, albumów z koncepcją. Tej na 13. studyjnym longplayu brakuje. Zaproszony do współprodukcji materiału Keith Uddin poza współpracą z Nickiem Cave’em, Madonną czy Björk ma na koncie jeszcze liczniejsze udziały przy powstawaniu płyt takich tuzów popu jak Samantha Mumba, Leona Lewis czy Vanessa Amorosi. Chaotyczna, miejscami bezmyślnie bałaganiarska produkcja (dużo pogłosu, dużo wszystkiego) pogłębia uczucie znudzenia, jakie towarzyszy przesłuchiwaniu znakomitej większości nowego albumu The Cure. Może jednak z Robertem nie jest tak źle, skoro zrezygnował w ostatniej chwili z pomysłu uczynienia z „4:13 Dream” wydawnictwa dwupłytowego (grupa zarejestrowała ponoć aż trzydzieści trzy piosenki)? W ramach pamięci o jednym z najlepszych singlowych zespołów lat 80. może lepiej wyślijcie do Smitha mail z prośbą, by do „4:13 Dream” nie ukazywał się już żaden suplement.

Marcin Nowicki