Chyba nawet sam Robert Smith jest zaskoczony faktem, ze pomimo uplywu lat od szczytu swojej popularnosci stal sie nieoczekiwanie glówna inspiracja dla setek „emocjonalnych” zespolów i zespolików.
Ba, stac sie inspiracja nie tylko muzyczna- setki malolatów „emo” kopiuja charakterystyczny image Smitha i w nie mniej charakterystyczny sposób próbuja zdefiniowac i pokonac swoje rozedrganie emocjonalne, leki i fobie. Wszak lider The Cure zawsze powtarzal, ze komponowanie i pisanie piosenek sa dla niego forma autoterapii, która pozwala mu w miare normalnie funkcjonowac w otaczajacym swiecie.
Swiadectwem powazania jakie The Cure maja wsród wspólczesnej mlodziezy emo jest EP’ka „Hypnagogic States” na której czesc repertuaru z „4:13 Dream” zostala zremasterowana przez taki kapele jak My Chemical Romance czy Fall Out Boy.
Wydaje sie, ze ta estyma z jednej strony lechce prezne ego Roberta Smitha, z drugiej jednak w jakims sensie irytuje. Przeciez mimo 50-tki na karku w dalszym ciagu epatuje swoim chlopiecym zaleknieniem, a twarz jak przed laty pokrywa tonami pudru i makijazem. A tutaj ktos chce wkladac jego maski.
Wlasciwie ostatnia wspaniala plyta The Cure, która mozna traktowac bez zastrzezen jest „Disintegration”. Pózniej bywalo róznie, raz lepiej, raz gorzej. Ale wlasciwie z kilku ostatnich plyt mozna wybrac poszczególne utwory i nagrac jeden album smialo mogacy konkurowac z legendarnymi pozycjami z lat 80. Nalezy oddac grupie, ze mimo wszystko ostatnio nagrywa coraz lepsza muzyke („Bloodflowers” „The Cure”), tak jakby forma z dawnych lat powracala.
„4:13 Dream” zaczyna sie pieknie. „Underneath The Stars” to szesciominutowa suita przywolujaca ducha „Plainsong” (rozpoczecie „Disintegration”)- rozmyta gitara i wokal skapane w syntezatorowym deszczu- tylko oni potrafia stworzyc tak piekny nastrój. Pózniej jest jednak coraz bardziej „piosenkowo”. „The Only One” bedzie z pewnoscia radiowym przebojem- radosnym nastrojem przypomina „Friday I’m In Love”co niekoniecznie jest w tym przypadku komplementem.
Zdecydowanie wole „przebojowosc” The Cure w takim wydaniu jak „The Reasons Why”, „The Hungry Ghost” czy „The Perfect Boy”- melodyjnie, lekko i co najwazniejsze- czuc ze nie jest to muzyka robiona na sile w celu osiagniecia szczytów list przebojów. Wsród tych piosenkowych utworów mamy tez ciekawe, funkujace „Freakshow”.
Jednym z mocniejszych punktów plyty jest „Sleep When I’m Dead”- z marszu wchodzi wokal Smitha na tle klawiszy, po czym wszystko przechodzi w intrygujacy i zywy utwó, który móglby z latwoscia znalezc sie wsród tych „ciemniejszych” na „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”.
Majstersztykiem w starym stylu jest za to wg mnie „Scream”. O ile The Cure potrafia budowac piekny nastrój (wspomniane „Underneath The Stars”), równie dobrze potrafia budowac mroczny nastrój. „Scream” to niepokojaca melodia przeradzajaca sie w przerazajaca kakofonie jazgotliwej gitary i spiewu (a wlasciwie tytulowego krzyku) Smitha.
Trudno jest oceniac idoli mlodosci, którzy byli autorami wielu wzruszen i osobistych muzycznych kamieni milowych. Jak na The Cure- mam swiadomosc, ze moze byc jeszcze lepiej- moze Robert Smith powinien dluzej nagrywac plyte niz 4 lata i nagrac kolejne arcydzielo. Ale prawda jest taka, ze jak na razie zaden z nasladowców nie zblizyl sie do poziomu zaprezentowanego na „4:13 Dream”.
Krzysztof Krzewinski