LITERACURE’A: Nigdy Dość

Zwykle, kiedy ktoś bierze do ręki książkę o zespole, ma ochotę poczytać o jego głównych członkach. W przypadku The Cure będzie to więc Robert Smith (wokalista, który najważniejszy jest zawsze) i jego prawa ręka, najlepszy przyjaciel – Simon Gallup (co już nie jest tak popularne w przypadku innych zespołów, choć się zdarza). Tymczasem dla Jeffa Aptera najważniejszy okazał się być Laurence (Lol) Tolhurst – najpierw perkusista, a potem klawiszowiec grupy. Jeden z trzech założycieli, osoba która też nadawała zespołowi pewien kształt, ale w pewnym momencie przestała mieć większe znaczenie, a wręcz przeciwnie – pewne rzeczy zwyczajnie psuła.

To będzie najtrudniejsza recenzja spośród tych, które pisałam do tej pory, ponieważ łatwo może się zmienić w tekst o zespole. Będę się starała pilnować, żeby cały czas pisać jednak o książce. I powiem od razu – rozczarowała mnie. Mam wrażenie, że autor popełnił kilka błędów. Nie merytorycznych raczej (na szczęście! W innym przypadku ta książka byłaby prawdziwą porażką), tylko w podejściu do tematu. Nie mam zaufania do tego, co przeczytałam, bo wydaje mi się bardzo jednostronne, a przy tym nie jest to ta strona, którą chciałabym poznać.

Lol Tolhurst był w zespole wcześniej niż od początku, bo razem z Robertem Smithem przeszedł przez Malice i Easy Cure, a wszystko zaczęło się w 1976 r. Koniec jego obecności datuje się na 1988 rok, w kolejnym roku wyszła płyta „Disintegration”, którą wiele osób uważa za najważniejszą w dorobku grupy. Tam jeszcze zagrał w piosence „Homesick”. Tolhurst z zespołu nie odszedł, tylko został z niego wyrzucony przez lidera. Za dużo pił i ćpał. Nie chodzi o to, że pozostali członkowie zespołu nie korzystali z używek, tylko o to, do czego to prowadziło w przypadku Lola. Nie był w stanie już utrzymać pałeczek od perkusji, a kiedy przeszedł na klawisze, to jego instrument na koncertach bywał niepodłączony do prądu, żeby nie było go słychać.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że na temat alkoholizmu Lola nie ma w książce ani słowa, ale jest to opisane głównie jego słowami. Mamy tłumaczenie i usprawiedliwianie tego, że nie grał dobrze albo nawet wcale. Dowiadujemy się o jego terapii, powodach dla których w końcu przestał nadużywać, samopoczuciu przed, w trakcie i po. Niesprawiedliwe by było, jakbym nie napisała, że alkoholizm i narkomania Lola jest nie tylko usprawiedliwiana. Jest on także poniekąd o to oskarżany (w tym przez samego siebie). Przyznam jednak szczerze – nie bardzo interesuje mnie uzależnienie Tolhursta, nie widzę kompletnie sensu pisania o tym w książce tak szeroko.

Myślę też, że wysoko przeceniana jest rola, którą w zespole miał odegrać Laurence Tolhurst. Pokazywany jest tu jako niemal najważniejszy członek The Cure. Bez wątpienia pewne słowa innych członków potwierdzają jego istotność, ale nie stawiałabym go w jednym rzędzie z Robertem Smithem czy Simonem Gallupem (którego rola została tutaj zmarginalizowana). Okazuje się, że to Lol był najlepszym kumplem Roberta. Razem imprezowali i pili do upadłego. Reszta załogi nie była aż tak ważna. Cały czas można się natknąć na zdania potwierdzające znaczenie Tolhursta dla zespołu. Nawet jeśli chodziło wyłącznie o alkohol. Oddajmy głos jemu samemu: „We wszystkich pijackich opowieściach jest jakaś przesada, ale bez cienia wątpliwości, Robert Simon i ja byliśmy hardcore’ową ekipą. Wtedy to było czymś koniecznym, po prostu musieliśmy to robić.”

Pewna ilość tekstu została poświęcona znajomości lidera zespołu ze Stevem Severinem z Siouxsie and The Banshees. Sam przez pewien czas był członkiem tego zespołu, jednocześnie odpoczywając od The Cure, ale też wciąż z nimi tworząc. Pojawia się motyw własnego zespołu Smitha i właśnie Severina, który nazywa się The Glove. Temat ten jest raczej rozwinięty wystarczająco (łącznie z opisem „chemicznych wakacji”, które razem przeżywali, a które polegały na oglądaniu dziwacznych filmów i ćpaniu wszystkiego, co mogli dostać). Dla fana zespołu interesujące jest wszystko lub prawie wszystko, co jest z nim związane, ale w rozsądnych granicach i proporcjach. O ile interesujące są poboczne projekty Smitha, o tyle nie tak bardzo ciekawe jest, co jeszcze robił Tolhurst. Zwłaszcza, że w zasadzie tego typu informacje dotyczą tylko jego. Nie ma wzmianek na temat dodatkowych zajęć Porla Thompsona czy Simona Gallupa.

Największym moim zdaniem minusem książki są zachwiane proporcje w ilości tekstu poświęconego poszczególnym etapom. Ciężko zaprzeczyć, że bardzo ważną rolę w historii zespołu odegrały trzy krążki, które po sobie następowały: Seventeen Seconds, Faith i Pornography. To one chyba najlepiej pokazują charakterystyczny styl grupy: mroczny, gotycki, oparty na mocnej perkusji i basie, w którym melodia zostaje zakryta ścianą dźwięku. Z tym że zanim przeczytamy o wydaniu pierwszej płyty (Three Imaginary Boys) musimy przejść przez prawie 100 stron. Dla zespołów najważniejsze powinny być ich LP, a nie to, co było przed nimi. Następnie opisana została już pierwsza ze wspomnianej trójki. Opowieść na temat Pornography kończy się na stronie 175, co oznacza, że na opisanie 10 kolejnych albumów (książka kończy się na płycie pod tytułem The Cure z 2004, potem była jeszcze jedna) zostaje jedynie trochę ponad 100 stron. Nie na wszystkich grał Tolhurst, co pewnie poniekąd tłumaczy spadek zainteresowania autora książki. Mi wydaje się to dużą niesprawiedliwością, ponieważ potem powstało jeszcze kilka naprawdę cennych rzeczy.

Jest jeszcze jedna wada, która może mierzyć się z poprzednio opisaną. Chodzi bowiem o to, że autor najprawdopodobniej miał osobisty kontakt z Lolem i Michaelem Dempseyem, natomiast nie miał go z innymi członkami The Cure. Powinien zadbać o to, żeby porozmawiać z Robertem Smithem przede wszystkim. Nie upieram się tu przy tym, że takich prób nie było, ale przynajmniej nie powiodły się (o ich istnieniu lub nie nic nie wiem). Wszystkie cytaty lidera zespołu są przytaczane z innych źródeł. Potwierdzeniem tego, że Jeff Apter nie przeprowadził wywiadu ze Smithem, Gallupem, Thompsonem i resztą jest lista podziękowań, na której figurują tylko nazwiska Tolhursta i Dempseya.

Istnieje kilka lepszych książek o The Cure, z których najlepsza powstała w Polsce – „The Cure. Poletko pana Boba” Jerzego Rzewuskiego. Akcenty w niej rozłożone zostały idealnie, nie ma wad, które wytknęłam tekstowi Jeffa Aptera. Być może jednak to, że zawsze będę po stronie Roberta Smitha, sprawiło, że recenzja stała się bardziej stronnicza. Po prostu nie lubię Lola Tolhursta. Kiedy został wyrzucony z zespołu, podał grupę do sądu o tantiemy z utworów, które mieli stworzyć razem, a na które on sam miał mieć duży wpływ. I choć później pogodził się ze Smithem (nawet razem zagrali), to mój osobisty stosunek do niego pozostaje negatywny. Rzeczą pewną jest, że był istotną częścią zespołu, ale na pewno nie najistotniejszą. Myślę, że warto odpuścić sobie „Nigdy dość”, a w zamian posłuchać „Pornography” albo „Kiss Me Kiss Me Kiss Me”.

Joanna Szlempo

Recenzja ukazała się na portalu Przeczytalnik.pl