Najnowsza plyta The Cure „4:13 Dream”, stanowiaca logiczna kontynuacje poprzedniczki. Ponownie dostajemy zestaw róznorodnych „lekarskich” patentów. Niestety muzyka Anglików co raz mniej sie broni.
Zestaw otwiera powolny, klimatyczny i calkiem obiecujacy „Underneath the Stars”. Pózniej nastepuje jednak seria potworków. Lekkich, skocznych, w wiekszosci nijakich piosenek nawiazujacych do „Close to Me” czy „Just Like Heaven”. Niby wiec typowe The Cure z mniej mrocznego okresu, problem w tym, ze to, co sprawdzalo sie w latach 80. czy jeszcze 90., zupelnie nie pasuje do XXI wieku. Robert Smith z kolegami brzmia chwilami jak wlasne karykatury. Szczególnie gdy nasz drogi, blisko 50-letni wokalista wyspiewuje teksty pokroju „I love what you do to my lips”, a w tle „migocza dzwoneczki”. Oczyma wyobrazni widze wówczas wykrzywiona w grymasie twarz lidera i kwasne usmiechy niedbale uszminkowanych ust. I wtedy nadchodzi chwila refleksji. Jakim cudem ten zespól dal na poczatku roku (2008 przyp. MM) tak znakomite koncerty w Warszawie i Katowicach? Odpowiedz przychodzi z nagraniem „Switch” – nerwowo sie rozpedzajaca, ostra i dramatyczna propozycja. Robert nie boi sie przekrzykiwac mocno halasujacych gitar, slychac tez ta zarazliwa pasje, za która kochamy The Cure. Wrazenie robi takze utwór o wiele mówiacym tytule „Scream” i bardzo agresywny „It’s Over”.
„4:13 Dream” ma jeszcze kilka dobrych momentów, jak chociazby zwrotki „Real Snow White” czy godna Petera Hooka z New Order linia basu w „Reasons Why”. Zagorzali fani moga dobrze przyjac równiez „Hungry Ghost” i motoryczne „Sleep When I’m Dead”. Problem w tym, ze taki „Switch” obnaza zarazem niebywaly potencjal grupy i jej najwieksze niedostatki. Serce peka, kiedy czlowiek pomysli jak znakomita bylaby to plyta, gdyby zamiast radiowych piosenek muzycy pokusili sie o odwazniejsze, ciezsze huczace od gitar dzwieki.
Anna Szymla
Recenzja ukazala sie na portalu Nuta.pl