Wszystkie odloty… Stefana

Ten tekst będzie dość osobisty choć nigdy nie miałem zamiaru używać tego blogu do prywatnych wędrówek. Hmm, a może nie będzie tak źle…

Z muzyką jak z kobietami, zerkasz na wiele jednak ta jedna jedyna jest w Twoim sercu na zawsze. Słuchałem awnagradowych płyt nagrywanych w pustych fabrykach, uwilebiam Chopina, Lutosławskiego, Kilara czy Bacha, przebrnąłem przez muzykę jazzową, rockową ze wszystkimi chyba jej odmianami. Dlaczego tak dobrze wraca mi się do tej kapeli? Bo od niej się zaczęło? Bo zawiera tak piękny i utopijny sposób na postrzeganie rzeczywistości? Do końca nie wiem. Wiem, że można przesadzić, wiem że można za bardzo odjechać na lekarskim łóżku.

Zdecydowałem się o zgłębienie megnetyzmu The Cure po obejrzeniu pewnego filmu. Paolo Sorrentino, niesamowity włoski reżyser (Boski, Skutki miłości, Wielkie piękno) po koncercie The Cure i rozmowie z Robertem Smithem decyduję się nakręcić „Wszystkie odloty Cheyenne’a”. Oczywiście, jak często bywa w przypadku polskiej dystrybucji, nazwa filmu zostaje poharatana i zupełnie przeinaczona. Prawdziwa tytuł brzmi mniej więcej: „To musi być to miejsce” (poprawcie mnie jeśli się pomyliłem). Poniżej Sean Penn, główny bohater obrazka Sorentino.

To nie jest film o The Cure, nic z tych rzeczy. Choć Penn chodzi, mówi, wygląda i zachowuję się jak Robert Smith, nie gra tu jednoznacznie lidera Curów. Wciela się w podstarzałą gwiazdę rocka. Wypalony, smutny. Przygnębiony i ponury. Uroczy i skromny. Przewrażliwiony, trochę niezdarny. Zakochujemy się w nim od pierwszych kadrów. Żeby zachęcić niezdecydowanych napiszę tylko że nasz pseudo – Robert wyrusza w pościg za zbrodniarzem z Auschwitz, prześladowcą swojego zmarłego ojca.

Czy Smith również codziennie rano nie może już na siebie patrzeć? Czy jest równie anemiczny i bez życia. Pewnie czasami tak. Jak każdy z nas ma siebie chwilami dość. Dość swojego wizerunku. Dość MTV. Dość fanów. Dość makijażu i całego tego „image’u”.

Przesłuchałem wszystko. Płyty długogrające, nagrania live, bootlegi, audycje. Zresztą tak samo jak niektórzy z Was. Byłem na torwarze w 2008 roku. To był kiepski koncert, jedyną jego zaletą był czas trwania występu. Oczywiście fantastycznie było zobaczyć Roberta, posłuchać na żywo ale dla fana muzyki, no wybaczcie mi, to nie był najlepszy koncert. Nie trzymało się to kupy, a brak klawiszy był dla mnie strasznie wyczuwalny i porażał niedosytem. Przecież gdyby nie ten instrument nie byłoby Disintegration.

The Cure, Torwar 18.02.2008r.

Ten koncert, a teraz film Sorentino jest pewnego rodzaju rozliczeniem się z moim ukochanym zespołem. Smith był dla mnie takim drugim „starym”. Teksty i muzyka przebijały się podświadomie do prawdziwego życia. Wartości płynące z dokonań brytyjczyków stawały się dla mnie drogowskazami we własnych poczynaniach. Jestem przekonany, że był taki okres. Jest pewien tekst Roberta, który fajnie to tłumaczy…

„W niczym nie ma zawartej żadnej tajemnicy
Niechcianego znaku ani niewypowiedzianej prawdy
Nie wystarczy jednak życie
W cudzych snach i wspomnieniach
My oczekujemy czegoś więcej
Innego świata,
W którym zawsze świeci słońce
I wciąż śpiewają ptaki
Wciąż śpiewają”

Końcowa scena z filmu Sorrentino ukazuje nam Chenney’a bez makijażu. Człowieka po przemianie, który wreszcie się uśmiecha. Kocham The Cure i tak już zostanie jednak w trosce o swoje zdrowie psychiczne mój niewidzialny mejkap już dawno zmyłem.

No ale…

Z makijażem czy bez, jedno jest pewne, pora na pigułkę.

Stefan

 

Tekst ukazal sie na blogu Someone”s Secrets
Podziekowania dla autora za zgode na publikacje w naszym serwisie.