Sentymentalnie

Na jakąś chwilę rozsiadła się w mojej jaźni myśl, aby stworzyć odrębną kategorię dla muzyki. Szybko jednak i mało gościnnie ją wyprosiłem. Nie ma to sensu,bo stało się coś, o czym myślałem, że nigdy nie nastąpi. Po prostu kilka lat temu, nie wiem dokładnie kiedy, muzyka praktycznie przestała na mnie oddziaływać, wzbudzać jakieś większe emocje. Prawdopodobnie skala porównawcza jest już zbyt duża. Owszem, jest kilka utworów czy płyt, które jeszcze mnie „biorą”, ale ileż można by o tym pisać? Starocie zresztą też średniawo pobudzają, szału z nimi nie ma, ale akurat ostatnio mnie – kolokwialnie rzecz określając – trzepło.

Zespół The Cure znam bodaj od połowy roku 1988, kiedy na na kaseciaka nagrałem sobie z radiowo trójkowej listy przebojów utwór Fight. Nabrałem wtedy do tej kapeli sentymentu, czy właściwie słabości i pewnie nie myślałem, że akurat oni okażą się jedną z bardzo niewielu kapel, która towarzyszyć mi będzie ogólnie do wieku bardzo dojrzałego.

Niedawno nagrałem sobie jakiś ich koncert. Leciał w tle i nagle doznałem fascynacji od prawie zawsze znanym utworem „Pictures of you”. Rzuciłem się zaraz na znaną mi od zawsze płytę „Disintegration” i właściwie doznałem fascynacji całością.

„Disintegration” nie była kiedyś moim ulubionym „krążkiem” „kiurów” a dodać trzeba, że znajdują się na niej dwa bodaj największe ich hity. „Lulaby” i „Love song”. To płyta chyba najbardziej „kiurowa” w znaczeniu takim,że nie ma chyba – co często zdarzało się na innych albumach – choć jednego utworu odbiegającego od standardowego i bardzo charakterystycznego klimatu tego zespołu. Wszystkie kawałki są od początku do końca przesycone atmosferą Smitha. Charakterystyczna powtarzalność riffów i rytmu, charakterystyczny bas i wokal, lekki dołek, może bez – jak na przykład na dwupłytowym „Kiss me, kiss me” – wstawek psychodelicznych.

Cechą, która spowodowała – myślę – że akurat teraz tak mi się „Disintegration” przypomniała i spodobała – jest transowość. Owszem, nie tylko ona taka. Transowość słychać, na „Bloodflowers” czy zwłaszcza w pierwszym utworze – rewelacyjnym swoją drogą – płyty „Wild mood swings”. Transowość, czy dosyć wolna powtarzalność brzmienia utworu, która pwooduje, że słuchacz wciąga się w niego i jego atmosferę, pozostając w niej na długo i będąc poddanym ograniczonej liczbie muzycznych bodźców. A to dziś bardzo ważne. Bardzo ważne w erze rozdygotania, rozedrgania, obstrzeliwania nas co rusz to większą i szybciej zmienną ilością rozmaitych bodźców. To chyba jest to, co spowodowało, że od kilku dni nie słucham niczego innego praktycznie. Odpoczynek dla pędzącego mózgu, z nutką nostalgii jeszcze. Bardzo tą płytę polecam.

A, jeszcze temat z nico innej beczki. Robert Smith, lider The Cure, od zawsze znany był ze specyficznego wyglądu, czyli tapirowanych nastroszonych włosów i żeńskiego makijażu. Jakoś nikt wtedy nie traktował tego jako manifestację ideologiczną, genderową, tylko prawo artysty do indywidualizmu. Inna rzecz, że czasy były bardzo szare, wszelka odmiana je ubarwiała.

Autor recenzji elef7 zamiescil ja na swoim blogu „Wiercenie w codziennosci”