Dlaczego nie wolno mi płakać?

Tekst ukazał się w miesięczniku Tylko Rock w 1991 r.

Nastały dziwne czasy. Świadomi historii potrafimy sami odróżnić dobre od złego, krytycznie oceniamy to, co się dzieje wokół nas, ale ciągle nie potrafimy skutecznie oprzeć się niezmiennemu prądowi życia. Pozostają tylko nagie pytania.

Czy można się spodziewać, że w obecnych, skomercjalizowanych czasach style muzyczne skutecznie obronią się przed naciskiem masowego rynku i pozostaną wierne swojej pierwotnej, idealistycznej postaci? Wiem, brzmi to pompatycznie, ale nie mogę się nie zastanawiać nad tym w świetle muzyki, której na co dzień słucham. Właśnie skończyłem uważne i wielokrotne słuchanie pierwszych i ostatnich nagrań The Cure. Z przerażeniem doszedłem o wniosku, że odpowiedź w tym wypadku brzmi, nie! Trudno bowiem porównać dwa oddzielone od siebie o dekadę okresy bez krytycznej oceny postawy członków The Cure, szczególnie w świetle ich własnych wypowiedzi w kwestii bezkompromisowości artystycznej. Zespół, który od lat nagrywa za własne pieniądze i dopiero później sprzedaje gotowy produkt wytwórniom, wydaje się być wyjątkowo predestynowany do niezależności twórczej i stylistycznej. Gdy punk i nowa fala burzyku barokowe. Style rockowe lat siedemdziesiatych, można było rzecz: oto ideal odnowy w sztuce, której istota jest wiecznie przemijająca młodość. Teraz, gdy myślą wracamy wstecz, gdy stare ulubione zespoły reaktywują się, wyruszają w trasy by nabić kiesę i stanąć w blasku dawnej sławy, gorączkowo szukam tego idealizmu. A on istnieje – w druku, w wywiadach, w opracowaniach, wypowiedziach… Amerykańskie przysłowie mówi: Talk is cheap (gadanie jest tanie – zgrabnie po polsku, nie?). Przepaść między tym, co się mówi i pisze o rocku, a tym, co na prawdę się dzieje, zdaje się powiększać coraz bardziej. Mój pesymizm nie jest przypadkowy. Podobne zarzuty można kierować pod adresem dowolnego stylu muzycznego, starego czy nowego. Mimo wszystko muzyka zwana popularna, nie raz i nie dwa przekonała mnie o swojej witalności. Stad moje przerażenie, kiedy dostrzegam skostnienie i koniunkturalizm w najbarwniejszych jego przejawach, a wszystko skrzętnie ukryte za reklama i autogloryfikacja. No to co? Wystarczy tych śmierdzących truizmów, przejdźmy do rzeczy.

Boys Don’t Cry – pierwsza płyta The Cure – podoba mi się bardzo. Po upływie lat niezmiennie czuć tu prawdę i szczerość. Prostota muzycznych środków, aranżacji, czytelność i przejrzystość tekstów, dopasowanie muzyki, sposobu śpiewania i treści pozwoliły The Cure trafić do serc. Alienacja, sztuczność życia, zagrożenie, brak przyszłości, zdominowanie codzienności przez mechaniczność-elektroniczny świat “udogodzen” bytowych, to wszystko wyziera z utworów. Teatralne elementy tej muzyki, świadome i ciągle korzystanie z dzięków otaczającego nas świata (10:15 Saturday Night,Subway Song,Grinding Halt,Another Day) dużo zawdzięczają wcześniejszym poczynaniom Lou Reeda czy Davida Bowiego, ale wydaja się być jeszcze celniejsze. Jeżeli użyjemy kontrowersyjnego Killing An Arab jako miary, to zaryzykuje twierdzenie, że teksty i muzyka The Cure są brutalnie egzystencjalne. Utwór ten oparty na wątku “Obcego” Alberta Camusa, faktycznie wspaniale oddaje nastrój książki. Sam tytuł, wyjęty z kontekstu, staje się rasistowskim hasłem (cała burza wokół utworu była właśnie o to). W innych piosenkach (?) dwuznaczność tekstów tworzy mało uchwytne, ale jakże świetne skojarzenia i specyficzny, zimny nastrój, np. Plastic Passion. Punkowe elementy: wyzywający glos, surowe brzmieję instrumentów, natarczywe motoryczne rytmy uproszczone do niemal amatorskiego poziomu solówki – one dominują. Wyszukane zmiany akordowe wiążą tekst z akompaniamentem w sposób niezwykle ciekawy – godny najbardziej ambitnych prób łączenia muzyki i słowa. Boys don’t Cry zapowiada świetna przyszłość nowemu nurtowi. Dobrze. Przez następne dziesięć lat te elementy odgrywały większa lub mniejsza role w muzyce The Cure, ale zawsze były obecne.

Natomiast to, co się dzieje na ostatniej płycie – Disintegration – przeraza nie tylko brakiem kierunku, ale prawie całkowitym poddaniem się najgorszym wpływom koniunkturalnej strony muzyki popularnej, bo nie użyje tu słowa rock. Tytuł płyty sugeruje mi, że muzycy są świadomi tego, co zrobili. Ladze się jednak, że duża inteligencja literacka zespołu pozwala na interpretowanie tytułu jako samokrytycyzm. Dźwięk muzyki na Disintegration jest zdominowany elektronicznym dźwiękiem syntezatorów. Nie kocham tego instrumentu. Od kiedy pojawił się na scenie wypaczył dużo dobrej muzyki i tym samym spowodował stępienie naszej wrażliwości słuchowej. Każdy może wszystko na nim zagrać, a ta łatwość powoli zabija muzykę. Ale znowu wpadam w teorie…

Pod wielobarwna, nęcąca szata rozbudowanych brzmień na tej płycie tu i ówdzie pojawiają się delikatne oznaki, że zespół żyje. Lovesong zastanawia brzmieniem organów, które ciekawie pasują do surowego, prostego stylu sekcji. W Untitled sama obecność akordeonu w pseudoklasycznym wstępie daje do zrozumienia, że The Cure nie poddał się jeszcze całkowicie. W Pictures Of You mimo tla syntezatorowego czuje się trochę dawnej prostoty, pomysłowości w aranżacji i wyrazistości tekstu. Ogólnie jednak wszystko, co słyszalne na reszcie płyty zlewa się w obrzydliwie rozlana całość. Hendrix kiedyś palił gitarę. Może warto by pomyśleć o próbnym spaleniu paru syntezatorów podczas nagrania jakiejś płyty? Byłoby ciepło i milo, nie mówiąc już o nowych odkryciach możliwości brzmieniowych instrumentu… Szkoda gadać. Czuje się rozgoryczony takim kierunkiem muzycznym grupy. Ale, ponieważ jest nadzieja, że trochę jeszcze pożyją (zabijanie muzyków rockowych wyszło chyba na razie z mody) i coś jeszcze nagrają jako The Cure, to cierpliwie poczekam. Historia muzyki nieraz platala mi już figle.

Krzysztof Celiński

Podziękowania dla Olgi.