Zrelaksowana melancholia

Gdy Robert Smith przygotowywał repertuar na Pornography był — jak przyznaje —w stanie głębokiej depresji. To było widać, a raczej —słychać. Osiem lat później postanowił jak gdyby odwiedzić ponownie „miejsca”, gdzie przeżył coś ważnego, coś bardzo dramatycznego. Efektem owej powtórnej wizyty jest album Disintegration.

Swoją drogą, w naturze każdego człowieka jest jakiś diabełek, który każe mu powracać w scenerię zakodowanych w jego pamięci zdarzeń. Tak się jednak najczęściej dzieje, że ów diabełek wszystko lubi tam pomniejszać: pałace okazują się niewielkimi domkami, mroczne lochy — brudnymi, pokrytymi pajęczyną strychami, puszcze — ledwie zagajnikami. Jeśli w Pornography odczuwało się gtęboki, osobisty dramat, w Disintegration jest już tylko melancholia; jeśli Pornography porażała i dławiła intensywnością brzmienia, Disintegration jest bardziej w sumie zrelaksowana, oddziałująca raczej na nasz zmysł estetyczny; jeśli Pornography oferowała nam trwający trzy kwadranse seans „twardej” pornografii duchowej, Disintegration zaprasza nas na wysmakowany film erotyczny. Wreszcie: jeśli po Pornography Smith rzeczywiście rozsypat się na kawałki (które pozbierała i złożyła do kupy jego obecna żona — sam to przyznaje), w Disintegration — mimo mylącego tytułu — te kawałki jego osobowości zaskakująco dobrze trzymają się kupy bez niczyjej pomocy.

Niepostrzeżenie, ze swego rodzaju rzecznika pokolenia przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, Smith przeistoczył się w idola następnej generacji wchodzących w życie dwudziestolatków. Niczym Dorian Gray z powieści Oscara Wilde’a zapragnął zatrzymać proces starzenia się, pozostać wiecznie mlodym. Obawiam się, że już niedługo portret ukryty na strychu wystawi mu rachunek. Ile czasu bowiem można śpiewać o młodzieńczych lękach, smutkach dojrzewania, strachu przed światem?

Album Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me był wielką nadzieją na przyszłość The Cure: mimo 70 minut muzyki ani chwili nie nużył. Disintegration w wersji kompaktowej trwa niewiele mniej, lecz jest dosyć nudny. W sensie muzycznym, mimo kilku niezłych piosenek, w sumie niewiele tam się dzieje. The Cure powiela swoje stare pomysły i rozwiązania, nie proponując niczego nowego. Jeśli ktoś uważa inaczej, niech jeszcze raz uważnie przesłucha wszystkie płyty zespołu a znajdzie na nich pierwowzory tego repertuaru.

Owszem. Ta recenzja jest gorzka i może cokolwiek niesprawiedliwa. Ale też i przykro mi, że The Cure tak mnie zawiódł. Powtarzam: nie jestem już dwudziestolatkiem, aby przemawialy do mnie najnowsze teksty Roberta Smitha.

Jerzy Rzewuski

 

Podziekowania dla Olgi za nadeslane materialy.