11 listopada. Dzien wyjatkowy. Musi byc po polsku. Na dzisiaj zostawilismy sobie wypowiedzi naszych rodzimych artystów dotyczace zespolu The Cure, zabrane na przestrzeni wielu lat.
Muniek Staszczyk
To był 1982 rok… Ktoś puścił mi płytę The Cure Pornography i zainteresowała mnie. Było to jesienią i muzyka dobrze korespondowała z taką aurą (śmiech). Ale pierwszą płytą The Cure, która mnie zakręciła, był ich debiut, Three Imaginary Boys — z lodówką na okładce. Uważam, że to do dziś świetna rzecz — jakby nagrana próba, z bardzo garażowym brzmieniem. Ale to taka płyta, na której zespół powala szorstkością i świeżością. Tam jeszcze jednak nie wykrystalizował całkiem ich styl, który już w pełni pojawił się na Seventeen Seconds. Zespół Roberta Smitha zdecydowanie różnił się od innych grup już od samego początku, chociaż pierwsza płyta oparta była na megapunkowych historiach. A na Seventeen Seconds mamy już to ich specyficzne brzmienie, tę niepowtarzalną cure’ową „przestrzeń”. Bardziej popowy okres w działalności The Cure — singel Love Cats, składanka Japanese Whispers i tak dalej — już mniej śledziłem. Ale pojawiła się też płyta The Head On The Door, która była ambitnym popem, miała świetne melodie. Singlowe In Between Days strasznie mi się wtedy — w 85 roku — spodobało, chociaż teraz… bardziej wolę pierwszy album. Bardzo lubię też późniejsze Disintegration, jest tu rozwinięty ten cure’owy styl z Seventeen Seconds. Ostatnia jak dotąd płyta grupy, The Cure, to dobry rockowy album. Ciekawy jako całość. Trudno powiedzieć, że to grupa, która w przeszłości z czegoś zrzynała. Raczej wiele zespołów z nich zrzynało. Na polski rock mieli wielki wpływ (śmiech). Mogli zostać „jeszcze jednym zespołem nowofalowym”, ale nie zostali. Mają swój wyraz, nie do podrobienia. Ta kultowość The Cure na pewno nie wzięła się z niczego… Robert Smith i koledzy mają wielki talent do pisania piosenek. Nawet taki gniot jak Friday I’m In Love jest sympatyczny! Smith wygląda na niezłego pojebusa, czasami robi na mnie wrażenie zdegenerowanej księżniczki (śmiech). Ale ma swój lot. Złośliwi oczywiście zarzucają mu, że zarabia na ciężkich, depresyjnych tekstach, które wymyśla pod publikę… Ja mu wierzę, myślę, że temu facetowi tak w duszy gra. Kilka lat temu byłem na koncercie The Cure w Łodzi, średnio udanym. Zespół mi się podobał, ale nie podobała mi się otoczka: sala, produkcja. Wybieram się teraz na ich koncert na Torwar.
Grzegorz Ciechowski
W The Cure przede wszystkim uderzyła mnie wiarygodność wokalisty. Bez względu na to, co śpiewał — zawsze mu wierzyłem… „Seventeen Seconds” było dła mnie najczystszą formą The Cure, najprostszą — bo o to chodzi w tym przypadku. Test to zespół, który zawsze miał i zawsze będzie miał wyznawców. Fani lubią go nie tylko za muzykę. Ten image jest tak wyrazisty, że nigdy nie zabraknie ludzi, którzy będą się z nim całkowicie utożsamiać.
https://www.youtube.com/watch?v=P3DehhtYLjU
Anja Orthodox
Jedną z kilku płyt, które wciągnęły mnie na trwałe w świat mrocznych dźwięków, jest Seventeen Seconds The Cure. Potem jeszcze były dla mnie ważne ich albumy Faith i Pornography. Należę do tej brygady starych cure’owców, do których nie trafiały późniejsze płyty, dużo lżejsze w wyrazie. Pamiętam, że takie utwory jak Friday I’m In Love określaliśmy mianem „cold wave dla przedszkolaków”. Trafiały się jeszcze The Cure pojedyncze piękne utwory, ale całe płyty — już nie… Dalekie były od ideału, jakim okazało się Pornography. Dla mnie szczytowe osiągnięcie zimnej fali lat 80. To pierwsze zauroczenie The Cure w dużym stopniu ukształtowało mnie jako odbiorcę muzyki, a później — twórcę… Dość nietypowym powodem, dla którego miałam szacunek dla Roberta Smitha było to, że w pierwszej połowie lat 80. grał też w zespole Siouxsie Sioux, mojej idolki. Większość ludzi pamięta i ceni Roberta jako wokalistę (śpiewając jest on rzeczywiście oryginalny i charyzmatyczny — aczkolwiek od szeregu lat zamknął się w dość małej „klatce”), ale też trzeba pamiętać, że potrafił w piękny i ciekawy sposób korzystać z gitary. Jest moim zdaniem jednym z najbardziej nowatorskich gitarzystów tamtej dekady. Cenię go też jako autora sugestywnych tekstów o klimacie świetnie pasującym do muzyki The Cure. Z żalem muszę powiedzieć, że w pewnym momencie The Cure się dla mnie skończył. Zbyt wiele utworów zaczęło mieć taki niemal infantylny wyraz. I muszę jeszcze dodać, że przez wiele lat ideałem teledysku był dla mnie ich klip do utworu Charlotte Sometimes.
Kazik Staszewski
Mam wszystkie płyty The Cure. Dziś ten zespół niespecjalnie mi się podoba. Najbardziej lubię ich pierwszą płytę w amerykańskiej wersji — „Boys Don’t Cry”… Mnie, i chyba wszystkim The Cure z początku bardzo spodobało się, była to dość kultowa kapela… Tak więc kupowałem kolejne płyty… Była to bardzo prosta muzyką, bardzo fajne melodie wpadające w ucho. Było w tym sporo czadu i Robert Smith śpiewał tak, jaknikt przedtem.. Z tym, że czasem jego maniera stała się dla mnie denerwująca… Po tej pierwszej płycie spodobały mi się trzy następne. Im bylo dalej, tym było gorzej. Natomiast zmienił trochę ten obraz składak „Mixed Up”, który mnie dość przyjemnie zaskoczył. Są to bardzo ciekawe, fajne remiksy piosenek z całej kariery. Porządnie wyprodukowane, ładnie brzmiące. I nawet nie przeszkadza mi tu śpiew Smitha.
Tomek Lipiński
Najwieksze wrazenie wywarla na mnie pierwsza plyta z takimi przebojami, jak „Fire In Cairo”. Byla prosta, ascetyczna, surowa. Byla jedna z najczesciej sluchanych przeze mnie plyt. Potem pojawily sie jakies wielokrotnie nakladane gitary, faktury i echa i to juz nie bylo to, choc zeszloroczny koncert w Lodzi obejrzalem z przyjemnoscia. Natapirowane wlosy to kwestia fryzjerów, dla mnie najistotniejsza byla muzyka.
Jacek Kuderski
The Cure poznawałem od płyty Boys Don’t Cry —na początku była to kaseta. Jeździło się do wypożyczalni kompaktów i przegrywało płyty na kasety. Dopiero później pojawiła się w moim domu płyta. Nie ma na niej utworu, który by nie wywołał wspomnień i emocji… Pamiętam, że na koncerty mysłowickich kapel z tamtego okresu przychodziło wielu „cure’owców”, którzy specyficznie się ubierali, z przewagą koloru czarnego. I nie było imprezy, w czasie której nie oglądalibyśmy z VHS koncertu The Cure: Live In Orange. Kawałki Charlotte Sometimes czy A Forest to dla mnie klasyka. Pamiętam, że zawsze, gdy oglądałem ten występ, najbardziej podobał mi się basista Simon Gallup. Świetnie grał i ruszał się na scenie. Duże znaczenie — jak sądzę — miały albumy The Cure Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me i Disintegration. Piosenka Lullaby długo była na liście Trójki, której stale słuchałem. To były fajne czasy… Pamiętam też Mixed Up, który składał się z miksów wielu świetnych utworów. Doskonała produkcja, na której można było regulować parametry magnetofonu (co często robiliśmy!). Miałem okazję być dwukrotnie na koncercie The Cure — w Katowicach i w Łodzi. Koncert katowicki był jednym z lepszych, jaki widziałem. Światła doskonale „zagrały” na wejście, kiedy wykonali Plainsong (świetny utwór). Pomyślałem wtedy, że to… koniec świata, chociaż mój kolega z zespołu — nie powiem który — podobno zasnął!
Robert Brylewski
The Cure znam najlepiej z ich pierwszych płyt. Słuchałem tej kapeli dużo na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. To jest bardzo egzotyczna muzyka. Tylko trzy instrumenty, a są piękne harmonie, niespotykane gdzie indziej. Kapela, która gra coś swojego. Świetni muzycy — poszli nawą drogą, poszukiwali. Robert Smith jest wielkim artystą, zrobił kawał wspaniałej roboty. A to, co dzisiaj The Cure gra, raz mi się podobą bardziej, raz mniej. Ale uważam, że i tak jedne z najlepszych klipów robi właśnie ten zespół.