Artykuł ukazał się w sierpniowym (2004 r.) Teraz Rocku.
W tym przypadku nic nie jest do końca jasne, nic stuprocentowo pewne. Poza jednym. Przygotujcie więc niezbędny fryzjerski asortyment, szminki w dłoń The Cure wrócili.
Od wydania ostatniego studyjnego albumu grupy minęły cztery lata. Sporo się przez ten czas zdążyło wydarzyć, nie brakowało wielkich momentów. Wiosną 2001 roku członkowie Duran Duran zaczęli rozpuszczać mrożące krew w żyłach plotki o planowanej reaktywacji. W Stanach wybuchła rewolucja (nie dość, że nowa to jeszcze rockowa). Przebierańcy z The Darkness zdetronizowali w rankingach popularności pewnego boysbandowego króla. Nie myślcie jednak, że Robert Smith bezczynnie się temu przyglądał. The Cure przez cały ten czas miało się dobrze, grało koncerty, wydawało płyty istniało (mimo że lider wielokrotnie twierdził coś innego). Dowodem poniższy przewodnik po ostatnich wydarzeniach z Cure’owcj historii.
2000: najlepsza rzecz
Bloodflowers, ich poprzednia regularna płyta, ukazała się w lutym 2000 roku. Smith nie miał wątpliwości, że to ważne artystyczne osiągnięcie: Waśnie nagraliśmy płytę, która jestjedirg z trzech najlepszych rzeczy, jakie do tej pory zrobiliśmy. Album miał być zakończeniem mrocznej trylogii, którą otwierały wcześniejsze płyty Pornography (1982) i Disintegration (1989). Docenili go krytycy, zadowolona była publiczność. Szczególne wyrazy uznania zebrał od zacnych członków wielkiej Recordings Academy, którzy postanowili przyznać płycie nominację do nagrody Grammy. Prestiżowe wyróżnienie nie poszło jednak w parze z sukcesem rynkowym. Ale właśnie taki był plan. Smith od początku nie przewidywał nachalnych zabiegów promocyjnych. Nie było singli, w MTV nie pojawił się żaden, nawet marniutki teledysk. Jedynym sygnałem, że właśnie do sklepów trafiło wyjątkowe dzieło, była wyczerpująca, dziewięciomiesięczna trasa koncertowa.
Było coś jeszcze — smutne zapowiedzi zakończenia artystycznej działalności. Muzycy wielokrotnie ogłaszali rozwiązanie zespołu, rym razem jednak chcieli odejść naprawdę. Bloodflowers miało być godnym zamknięciem dyskografii grupy, Dream Tour —ostatecznym pożegnaniem z fanami. Robert: To zdecydowanie najlepszy moment, żeby przestać. Zachowam dobre wspomnienia tego, co zrobiliśmy i jaki byłem. Nie chcialbym, żeby to po prostu wyblakło.
Równie często co groźby wycofania się z branży zespołowy obóz wypuszczał w świat zupełnie sprzeczne informacje. I tak obok powyższych sentymentalnych wynurzeń mniej więcej w tym samym czasie pojawiały się zeznania z ambitnych planów na bardzo odległą przyszłość. Mam pomysłów jeszcze na dwadzieścia pięć lat grania — mówił wokalista.
2001: trochę życia
Siedzieliśmy w studiu, gdy zadzwonil ktoś z wytwórni i po prostu poinformował nas, że zamierzają wydać „Greatest Hits” — zwierzał się Smith na łamach „TR”. Mimo że stworzenie kompilacji było wyłącznie perfidną próbą wyciągnięcia kasy od fanów przez podstępną wytwórnię (właśnie wygasała umowa z Fiction, firmą podległą Universalowi), zespół postanowił nie odcinać się od dzieła. Muzycy wzorowo stawiali się na wywiady, udzielali wyczerpujących komentarzy. Dopilnowali, żeby wielbiciele twórczości grupy nie byli wydawnictwem zawiedzeni. Wiadomo było, że fani nie będą zachwyceni pomyslem składanki. Pomyśleliśmy więc o czymś dodatkowym, by odnieśli się do niej z nieco większym entuzjazmem. Rzeczonym dodatkiem była dołączona do zestawu zasadniczego płyta z wersjami akustycznymi największych przebojów The Cure, a także dwie piosenki premierowe, Cut Here i zaśpiewana w duecie z Saffron, wokalistką Republiki, Just Say Yes. Widziałem, że w wersji demo to naprawdę dobra piosenka pop, tylko jakoś nie potrafiłem sprawić, żeby zadziałała. Brzmiała tak plasko i nieprzekonująco. A Saffionjest jedną z tych osób, z którymi się dogaduję, nie wiedząc nawet, dlaczego. Pomyślałem wiec, że gdyby przyszła i tchnęła w ten utwór trodię życia, mogłoby się udać.
W związku z premierą zbioru (listopad 2001) grupa zagrała nawet jeden maleńki, ekskluzywny koncert we Francji. Na zorganizowanej przez tamtejszy oddział firmy fonograficznej konferencji prasowej Smith zarzekał się, że zeszłoroczna decyzja pod tytułem „Nigdy więcej żadnego albumu The Cure” jest aktualna i nie ma mowy o żadnych zmianach. Na natrętne pytania dziennikarzy, czy aby na pewno, odpowiadał znudzonym, ale stanowczym „tak”. No skoro tak..
2002: odmienne interpretacje
To, że Robert Smith lubi sobie pozmyślać nie dziwi już chyba nikogo. Niby przyznał ostatnio, że… Skory wszystko, co powiem, może zaraz trafić do sieci, moje kłamstwa nie będą pzahodzićjuż tak łatwo… Tylko kto by mu tam wierzył? Powyższy cytat też możecie potraktować jak niewinny trening w naginaniu prawdy. No bo weźmy taki album solowy. Pierwsze informacje o tym, że Smith pracuje nad dziełem pozazespołowym pojawiły się zaraz po premierze Bloodflowers. Nie uważam, że te piosenki muzycznie czy tekstowo nie mogłyby być nagrane przez The Cure — bo mogłyby — ale najważniejszą przyczyną, dla której robię je sam, jest chec uzyskania odmiennych interpretacji. Na rok 2002 planowano koniec nagrań. Przez te dwa lata muzyk skutecznie pracował na medialne zamieszanie wokół zapowiadanej płyty. Zdradzał na przykład, że wydawnictwo pełne będzie gościnnych popisów zaprzyjaźnionych artystów, ale konkretne nazwiska do dziś pozostają tajemnicą. Bo mimo składanych w styczniu zeszłego roku obietnic album ciągle się nie ukazał. Ale to nie do końca tak, że teoria solowego projektu wstała spreparowana w celu zamknięcia ust dociekliwym dziennikarzom. Smith naprawdę nagrywał. Premierę opóźniła konieczność dostosowania się do rozkładu zajęć słynnych współpracowników. I jedno bardzo, bardzo ważne spotkanie.
W lipcu 2002 roku The Cure (przypominam: zespól, który kilka miesięcy wcześniej „ostatecznie” pożegnał się ze sceną) zagrał na szwajcarskim festiwalu. Przypadek sprawił, że w jednym z genewskich hoteli Smith wpadł na zdeklarowanego fana grupy, niejakiego Rossa Robinsona (kto zacz, wiadomo, a jeśli nie — więcej o nim dalej). Panowie, wyposażeni w szklanki z sokiem pomarańczowym (w dziewięćdziesięciu procentach publikacji, jakie ukazały się w ciągu ostatnich czterech lat, wspominano, że Robert Smith pije dziś wyłącznie soczek — nie mogłam być gorsza) przeprowadzili długą, szczegółową rozmowę na temat przyszłości The Cure. Przyszłości ciągle jednak odległej. Bo w międzyczasie…
Cóż, jeśli nie można mieć pełnego albumu sygnowanego własnym nazwiskiem, zawsze zostaje działalność wspomagająca. Smith ewidentnie nie potrafił odmawiać, kiedy mniej i bardziej znani koledzy po fachu prosili o pomoc. Poza The Cure udzielał się chętnie i często. W 2002 roku na przykład pojawił się na debiutanckiej płycie Brady’ego Brocka, zatytułowanej I Will Live In You Where Your Hewr Used To Be.
2003: legenda
Pod znakiem występów gościnnych upłynął mu cały 2003 rok. Największe kontrowersje wzbudziła kooperacja z elektronicznym duetem Blank & Jones. Techniawski remiks utworu A Forest podzielił fanów. Na zachwyconych i przerażonych. Bo mimo że numer świetnie przyjęto na Ibizie, co bardziej konserwatywni sympatycy dorobku grupy ocenili wyskok idola niemal w kategoriach profanacji.
Spokojniejsze reakcje wywołała wokalna obecność Smitha na, ZigZag, solowym albumie Earla Slicka, gitarzysty na co dzień zatrudnionego u Davida Bowie’go.
Podobną rolę lider The Cure spełnił na nagrywa-nym w podejrzanych okolicznościach (za studio miała grupie posłużyć piracka rozgłośnia radiowa) albumie Radio JXL formacji Junkie XL.
A, no i nie zapominajmy jeszcze o pewnej poppunkowej sensacji. Był listopad 2003. Do sklepów trafił właśnie świeżutki, nowiuteńki (i tylko tyle dobrego można o nim powiedzieć) album Blink 182, gdzie w utworze Ali Of This udziela się nie kto inny, jak sam Robert Smith. Szczegóły zaszczytnej współpracy przedstawia gitarzysta Blinków, Tom DeLonge: Powiedziałem do chłopaków: „Poprośmy Roberta Smitha, żeby zaśpiewał na naszej nowej płycie”. Żartowałem. Wiedziałem, że nie ma sily, aby się zgodził. Ten facet to legenda. A wtedy nasz przyjaciel zaproponowal „Mogę do niego zadzwonić, jeśli chcecie”. I okazalo się, że Robert Smith jest jak najbardziej zainteresowany. Muzyczny szkic wspomnianej piosenki przyniósł Smithowi listonosz. Ten dopisał brakujący tekst, zaśpiewał swoje i gotową wersję odesłał prosto do Stanów. Z którym to krajem wiąże się inna przyjemna historia. W styczniu 2003 roku po kilku latach fonograficznej wolności (Smith się z niej cieszył, naprawdę) The Cure podpisało trzypłytowy kontrakt z amerykańską wytwórnią I Am Records, należącą do poznanego niedawno Rossa Robinsona. Globalną dystrybucję miał zapewnić firma Geffen.
2004: nowe doświadczenie
Rok 2004 The Cure zaczęło od niespodzianki dla fanów—w styczniu ukazał czteropłytowy boks z utworami ze stron B singli, trudno dostępnymi nagraniami, remiksami, przeróbkami i tego typu cudami (opatrzony długim tytułem — Join The Dots B-Sides Rarities 1978-2001).
Pierwsze miesiące to również ciąg dalszy szaleństw Roberta. Smith zaśpiewał na płytach Tweakera (album: 2 A.M. Wakeup Call, utwór: Trutki Is) i Juniora Jacka (album: Trust It, utwór: Da Hype). Pochwalił się też talentem plastycznym — zaprojektował okładkę EP All Wiped Out hardcore’owego Smogtown.
No, to wreszcie mogę przedstawić. Ross Robinson, producent, ojciec chrzestny nu metalu. Pracował z Kornem, poprowadził początkujący Slipknot, nadzorował debiutujących Limp Bizkit. To on przekonał Smitha do kontynuowania działalności pod szyldem The Cure. I to on odpowiada za brzmienie najnowszego dzieła grupy.
Płyta zatytułowana po prostu The Cure powstawała według wyznaczonych przez niego zasad. Zamiast tradycyjnych studyjnych działań zafundował muzykom psychoanalityczną terapię. Robert: Na poczatku wydało mi się to, do cholery, skandaliczne, żeby pytac mnie o wyjasnienia, ale potem pomyślałem: „Dobra, jakoś dam sobie z tym rade. To miało być nowe doświadczenie.” Robinson polecił Smithowi opowiadać, o czym mówią napisane przez niego piosenki. A krótkie prezentacje powoli przeradzały się w wielogodzinne, osobiste dyskusje.
Muzycy weszli do londyńskiego studia Olympic w lutym tego roku. Z wstępnego zestawu trzydziestu siedmiu utworów w osiem tygodni wybrali i nagrali te, które ostatecznie trafiły na płytę. Wszystkiego pilnował oczywiście wymagający producent. Simon Gallup, basista: „Strasznie chcialem dać mu w zęby. Przeginał. Powiedział, że chce widzieć, jak moje palce krwawią, i kiedy za pierwszym podejściem myślałem, że gram dobrze, on stwierdził. ,Przecież nie placzesz”.
Katorżnicze warunki pracy wyszły im na dobre. Magazyn „Rolling Stone” już zdążył arbitralnie zawyrokować, że „The Cure” to najlepszy album zespołu od czasu Disintegration. Smith nie przeczy: Jesteśmy dumni z tego, co zrobiliśmy. I słusznie, naprawdę jest z czego.
ANGELIKA KUCIŃSKA