Niby nic…

Lekarstwo – zespół który u nas dziś jest łączony przede wszystkim z uwielbianymi przez wiekowych już dziś słuchaczy pewnej stacji radiow3j (chyba już jasne której) kawałkami pokroju Piosenki Miłosnej (zgrozo) czy Zakochanego w Piątek (Chryste, kiedyś ten zespół naprawdę nie grał pod publikę) zaczynał w połowie lat 70. jako twór punkowy. Założony w 1976 r. zespół poprzedzony został kilkoma amatorskimi kapelami i zanim zafunkcjonował jako The Cure przez pewien czas nosił nazwę Easy Cure. Wraz ze zmianą nazwy skończyło się obijanie i próby na których najprawdopodobniej odchodziło wszystko, tylko nie granie, a zaczęła się współpraca z wytwórnią płytową i nagrywanie pierwszych poważnych utworów. Debiutancka płyta zespołu została wydana w 1979 roku i, co wtedy było już rzadkością, jej wersje na rynek europejski i amerykański różniły się nie tylko tytułem, ale też zawartością. I chociaż to tylko słuchacze za oceanem dostali powszechnie lubiany, a zarazem idiotycznie wesołkowaty, „Boys Don’t Cry”, to na obu wersjach pojawiły się takie utwory jak „Another Day” czy „Three Imaginary Boys” sugerujące, że Cure to nie jest tylko radosna sieczka poparta niby-buntem.

Następna płyta zespołu zatytułowana tajemniczo „17 Seconds” została wydana w 1980 roku i wbrew pozorom przyniosła znaczną zmianę stylistyki. Niby element najbardziej charakterystyczny, czyli zawodzący wokal Roberta Smitha, pozostał na bez zmian, ale całe brzmienie i podejście do tworzenia utworów uległo znaczącej zmianie. Album rozpoczyna się bardzo zachowawczo – od dźwięków instrumentów klawiszowych, które tutaj stanowią przynajmniej połowę brzmienia, przeplatanych tylko pojedynczymi akordami gitary. Wielbiciele dwuminutówek z pierwszego albumu uciekną w popłochu słysząc depresję i profetyzm jakie biją od utworu zatytułowanego po prostu „Reflection”. Jest to zaprzeczenie stwierdzenia, że otwieracz albumu powinien być czymś prostym w odbiorze i porywającym tłumy.

Stylistykę jaką Cure przyjęło na 17 sekundach najlepiej definiuje jednak drugi kawałek – „Play For Today”. Mimo porywającego rytmu i pewnej, specyficznej jednak, hitowości idealnie obrazuje on metamorfozę zespołu – klekocząca gitara, wstawki grane na klawiszach, wyeksponowany bas, który w kilku utworach gra nawet solówki i wypełniająca tło perkusja tworzą oszczędne, a zarazem ogromnie kompletne brzmienie. Potem tempo zwalnia: dołujący „Secrets” gdzie to właśnie gitara basowa wychodzi na pierwszy plan i wprowadzający na przemian w stan błogości i psychozy „In Your House”. Klawisze, tutaj akcentujące tylko przejścia między zwrotkami i refrenami, sprawiają wrażenie snującej się po pustym domu zjawy przelatującej przez kolejne drzwi, a schodząca w odmęty gryfu gitara na końcu, która w niespodziewanym momencie milknie, zostawiając samą pulsującą perkusję powoduje uczucie niedopowiedzenia. Do tego dochodzi tajemniczy, mocno abstrakcyjny tekst.

Świetne wrażenie robi „Three” – niepiosenkowa konstrukcja, oparcie utworu tylko na samej sekcji rytmicznej i obsesyjnych klawiszy oraz przytłumiony śpiew, który jest tu jedynym śladem obecności Smitha tworzą niesamowitą atmosferę, sprawiając, że 2 i pół minuty jakie trwa ten utwór upływają pod znakiem obawy, że nagle nastąpi nieoczekiwany koniec. I właśnie tak się dzieje… Klawiszowy „Final Sound” to typowy utwór który zyskuje w kontekście płyty, szczególnie że trwa niespełna minutę. Tworzy on bowiem niesamowity kontrast z następującym zaraz potem „A Forest”.

Już sposób w jaki rozwija się Las budzi podziw – powoli dołączające do omszałych (te skojarzenia wskutek tytułu) klawiszy instrumenty i moment kiedy wchodzi perkusja a sam utwór zamienia się w niesamowity bieg (ucieczkę? pościg?) przez upiorny (wystarczy posłuchać klawiszy i echa wokali Smitha) las (ciekawe jakie miałbym skojarzenia, gdyby utwór był zatytułowany maść na hemoroidy). Szczegółem dopełniającym geniuszu jest druga gitara, która wraz z kolejnymi zwrotkami sprawia wrażenie jakby chciała „dopaść” główną gitarę. Utwór kończy się podobnie jak startował – kolejne instrumenty gasną, by zamknąć kompozycje jedynie pulsującym basem. Kolejny na płycie „M” nie robi tak świetnego wrażenia, przechodząc tylko pomiędzy kilkoma podstawowymi akordami, jednak zmiany nastroju w mostku (który tutaj następuje już w połowie kawałka) i dogorywająca solówka nieco to rekompensują. Całość jest jednak mocno piosenkowa i łupana. Za to dołujący „At Night” jest już czymś do czego nie można się w żaden sposób przyczepić. Obok „A Forest” jest to najdłuższy utwór na płycie, jednak jego charakter jest zupełnie inny – w pewien sposób zmysłowy motyw na klawiszach brzmiący jak saksofon altowy, charczące dźwięki elektroniki pasujące raczej do okrętowej syreny plus szarpiąca nerwy gitara Smitha i dołączające do niej pod koniec psychotyczne dźwięki pianina to Cure w najlepszym wydaniu. Album kończy tytułowy „17 Seconds”. Zaczyna się jak wiele utworów na tej płycie, ale po minucie wysuwa pierwszego asa, nagle przyspieszając. Później w zwrotce sprawia wrażenie kolejnego utworu w stylu „M”, by przejść do świetnego refrenu z frazą będącą jakby pełnym tytułem albumu: „17 Seconds – the measure of life”. Niby nic – a ponownie skłania do zastanowienia się. Zresztą cały tekst będący refleksją na temat śmierci jest czymś co sprawia, że utwór zaczyna mieć ogromny sens jako finał albumu, w ramach zakończenia ponownie wykorzystując patent z gaśnięciem.

Tym razem nie napiszę słów podsumowujących. Zrobił to Smith, pisząc tekst do powyższego utworu.

Recenzja ukazała się na blogu Last of Generation X
Podziękowania dla autora, za zgodę na jej publikację również na thecure.pl